wtorek, 27 września 2016

The Lamplighter / Maria Susanna Cummins

Kiedy myślę o losach powieści The Lamplighter autorstwa Marii Susanny Cummins, łacińskie powiedzenie habent sua fata libelli wydaje mi się wyjątkowo prawdziwe.  W tym konkretnym przypadku te książkowe losy są zapewne ciekawsze niż sama powieść.

W czasach, gdy literatura amerykańska była nie tyle w powijakach co w okresie wczesnego dzieciństwa, w roku 1854 Maria Susanna Cummins, dwudziestosiedmioletnia pisarka urodzona w Salem w stanie Massachusetts, stała się sławna dosłownie z dnia na dzień. Po wielkich sukcesach westernów autorstwa Jamesa Fennimora Coopera, którymi zaczytywało się pokolenie wielkich romantyków, w tym również Adam Mickiewicz, żadne inne dzieła z etykietką „made in New England” tudzież „made in USA” nie uzyskały takiego rozgłosu. A kto dziś czyta Marię Susannę Cummins? Nikt. Nawet studenci literatury amerykańskiej są skutecznie zniechęcani do sięgania po jej twórczość.


O czym więc jest The Lamplighter? I dlaczego, mimo całej swej staroświeckiej kuriozalności, jest dla mnie ważny?

Opisana w powieści historia Gertrudy (zwanej Gerty), rozgrywająca się na przestrzeni kilku lat, mogłaby być postrzegana jako pierwsza tego typu opowieść skierowana dla młodzieży. W momencie publikacji jednak tym sentymentalnym wyciskaczem łez zaczytywali się przede wszystkim dorośli. Gertruda jest sierotą, która nie wie nic o swoim pochodzeniu, wykorzystywana jest jako pomoc domowa przez swą straszną Nan (czy przychodzi wam na myśl Kozeta z Nędzników Wiktora Hugo? The Lamplighter ukazał się 12 lat przed monumentalnym dziełem Francuza). A więc mamy do czynienia z jedną z wielu wersji baśni o Kopciuszku, dla którego wszystko  zmienia się w momencie, kiedy w wyniku nieszczęśliwych wypadków Gerty ucieka od strasznej opiekunki i zostaje przygarnięta przez starego Truemana Flinta, miejscowego latarnika (w pewnym miejscu książki dowiadujemy się, że akcja powieści osadzona jest w Stanach, w Bostonie). W jego skromnym mieszkaniu zaczyna się dla Gerty nowe życie – poznaje ona życzliwych sąsiadów, a podczas ciężkiej choroby roztacza nad nią swą opiekę lokalny anioł - niewidoma dziedziczka fortuny, Emilia. Dojrzewając, Gerta rozpozna w synu sąsiadów miłość swego życia, a w tajemniczym jegomościu podróżującym na statku w górę rzeki do Saratogi – własnego ojca. Dowie się o swoim dziedzictwie i pozna niezwykłe okoliczności, które doprowadziły do jej późniejszego położenia. Więcej szczegółów zdradzić już nie mogę; jeśli macie ochotę, sięgnijcie po powieść.


Nathaniel Hawthorne, autor m. in. Szkarłatnej litery (The Scarlet Letter, 1850), rówieśnik Cummins, wyrzekał publicznie na głupie, łzawe powieścidła, które podbijały serca ówczesnej amerykańskiej publiczności, w wyniku czego wydawane były w ogromnych nakładach. Miał na myśli przede wszystkim powieść The Lamplighter oraz Chatę Wuja Toma (Uncle Tom’s Cabin, 1851) innej wielkiej pisarki pochodzącej z Salem, Harriet Beecher Stowe. Sukcesy wydawnicze obu pozycji były w sentymentalnych latach 50-tych XIX wieku ewenementem również na skalę światową, zawitały także do Europy (w Anglii powieść Cummins cieszyła się ogromną popularnością). Tłumaczenia nie kazały długo na siebie czekać, polski przekład, zatytułowany Latarnik z Bostonu (autorstwa Seweryny Duchińskiej) wyszedł w roku 1860, sześć lat po premierze książki w Stanach.

Strona tytułowa pierwszego wydania polskiego powieści z 1860 roku (tom I; źródła: Polona)

Tłumaczka, sama będąca w swoich czasach prominentną poetką i kobietą pióra, poprzedziła swoje tłumaczenie obszernym wstępem, w którym - jak to było w zwyczaju w epoce - tłumaczy, dlaczego postanowiła dokonać przekładu i opublikować powieść Marii Susanny Cummins. Ze względu na ograniczoną dostępność tego (ciekawego) tekstu zamieszczam go poniżej dla zaciekawionych. Warto wrócić uwagę na egzaltację tłumaczki, kiedy pisze ona o ideach przyświęcających małej Gertie.

PRZYPISANIE HANNIE Z MAGNUSZEWSKICH WOJCICKIEJ

Mówiłyśmy z sobą nieraz — jak smutna rzecz, że powieści nasze coraz bardziej stają się odbiciem samej prawie ujemnej strony społecznego życia, jak gdyby życiu zabrakło kiedy barw pięknych i czystych, jak żeby rozrzucone po Bożym świecie tu i owdzie światła, nie równoważyły, a nawet nie przeważały o wiele barw ciemnych i mrocznych. Wszakże jedna cicha cnota, jedna gorąca modlitwa, więcej odkupi zbrodni, i więcej dusz pociągnie ku Niebu, aniżeli jeden występek przysposobi zwolenników szatanowi; ztąd też, jeden obraz cnoty i miłości, skreślony z namaszczeniem i wiarą, więcej sprawi dobrego, więcej uświęci ludzi, niżeliby ukazanie im ohydnych brudów, nagromadzonych ze wszystkich śmietników społecznych zraziło ich ku złemu. — Dlaczego więc powieścio-pisarze dzisiejsi zamiast stawiać nam przed oczy ideał piękna i prawdy, zamiast pociągać nas siłą twórczego słowa, do ukochania tego Boskiego piętna w człowieku, prześcigają się wzajemnie w odmalowaniu złego, które nurtuje i podkopuje społeczeństwo? Dlaczego zamiast orzeźwić spragnione piersi nasze czarą zdrowego i krzepiącego napoju, podają nam czarę trucizny, która ma mieć niby uzdrawiająca siłę, ale która niestety, zanim podźwignie jednę dzielnie uorganizowaną jednostkę, zabije tysiące słabych! dlaczego zamiast podawać nam prawdę w lmi Chrystusa , z miło-ścią i namaszczeniem, podają nam ją z szyderstwem i pychą? Ważne to są pytania, na które trudno pobieżnie odpowiedzieć. Łatwiej zapewne burzyć niż odbudować, katwiej obalać niż podnosić, łatwiej szydzić niż miłować. Łatwiej przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, ścieśnioną źrenicą anatomizować złe społeczne, rozbierać pojedynczo wszelkie odcienia brudu i kłamstwa ciążacego światu, aniżeli spojrzeć w słoneczne prawdy oblicze i wskazać ludziom przez siedmiobarwny pryzmat, jasność z niebios spływającą harmonijnie na świat Boży.

Tak podniosłe zadanie spełniła jednak kobieta Amerykanka — panna Kumming. Wysnuła ona z wyobraźni czerstwej, wykarmionej tchnieniem dziewiczych lasów jej ojczyzny, piękny obraz zawarty w ramach społecznego życia. Głęboka znajomość ludzi odznacza tę pracę i wielką jej nadaje wartość, a miłość z jaką autorka dopatruje wszędzie pięknej strony człowieka, z jaką odkrywa ciche cnoty kryjące się nawet w głębi serc napozór skażonych, jednają jej cześć i szczere współczucie. Umie ona po mistrzowsku kreślić walko toczącą się w głębi ludzkiej piersi, urnie wskazywać wszelkie stopnie, po których duch ludzki pcha się uporczywie w górę przez bóle, cierpienia i krzyże, nęcony blaskiem prawdy; aż oświecony zwolna, wsparty łaską, ogarniony jej Boską mocą, powstaje nakoniec zwycięzko z prochu ziemi i na skrzydłach ofiary wzlata ku niebu, zkąd mu przyświeca wiekuiste światło prawdy i miłości.

Postanowiłam przełożyć tę powieść, chcąc ukazać, choć w słabem odbiciu polskiem czytelnikowi, piękne barwy tego zamorskiego kwiatu. — Uczyniłam to zwłaszcza, pragnąc przysłużyć się matkom rodzin, które zrażone tylu powieściami szkodliwie działającemi na wiek młodociany, przez zbyt wczesne oswajanie myśli z brudami życia, nie śmieją podać w rękę córek, książki lub gazety, z obawy, aby gorzkie a jadowite lekarstwo zawarte wpowieści, nie rozwinęło w niewinnych sercach zarodu złego, a zatem nie wpłynęło zgubnie na przyszłość młodego pokolenia.

Daj więc to dziełko bez obawy córkom twoim, niech uroczy, a poważny obraz miłości rozraduje i ugodzi ich serce — niech obraz walki i cnoty wskaże im całą piękność ofiary i zwycięztwa nad sobą — niech oko ich z mglistego widnokręgu ziemskich marzeń, idąc w kierunku wskazanym zdrowo w powieści — dostrzeże wysoko w górze, owe dobroczynne światło, które nigdy nie gaśnie.
Przyjmij to przypisanie jako dowód szczerej przyjaźni.
Seweryna z Żochowskich Pruszakowa
Warszawa, 14 Listopada 1855.

Pochlebne zdanie na temat powieści wyraził sam Franciszek Salezy Dmochowski, redaktor "Kroniki Wiadomości Krajowych i Zagranicznych"; w swym raporcie prasowym przedrukował wstęp tłumaczki - Seweryny Duchińskiej - i opatrzył krótkim komentarzem:

"Kronika Wiadomości Krajowych i Zagranicznych". 1859, № 16 (27 lipca) (Drugie Półrocze)

Również w "Kurjerze(!) Warszawskim" ukazała się wzmianka o publikacji książki, wychwalającej również "stronę moralną" powieści.

"Kurjer(!) Warszawski". R.39, nr 159 (18 czerwca 1859) + dod.

Dalsze dzieje The Lamplighter są równie fascynujące. Jeszcze w latach międzywojennych ukazało się wznowienie tytułu w nowym tłumaczeniu Janiny Buchholtzowej jako Latarnik. W tym tłumaczeniu powieść wyszła jednak w olbrzymim skrócie (około pięćdziesięciu procent tekstu pierwotnego - nie wiem, czy Buchholtzowa tłumaczyła już niepełną wersję, czy też polski wydawca dokonał koniecznych skrótów).



Strony tytułowe, rewers oraz ilustracje anonimowego artysty w polskim wydaniu międzywojennym (Księgarnia J. Przeworskiego, 1932); anachroniczne potraktowanie postaci i ich strojów było stałą praktyką tego wydawnictwa, co służyło "odświeżaniu" starszych już tekstów

W okresie komunizmu powieść nie została wznowiona – mogły na to wpłynąć liczne inklinacje religijne, obecne praktycznie na każdej stronie (Emilia chce wychować Gertrudę przede wszystkim na dobrą chrześcijankę, naucza ją, że za wszystko winna dziękować Bogu itd.) Symbolika światła – jako boskiej opatrzności – zawarta jest już w samym tytule; to Trueman Flint zapala dla Gerty światło nadziei w postaci ulicznych latarni, a kiedy dziewczynka musi zasypiać samotna w ciemnym pokoju, pociesza ją widok gwiazd – latarenek Boga. Dopiero więc w roku 1993 powieść doczekała się kolejnego wznowienia przez gdańskie wydawnictwo Novus Orbis – w tłumaczeniu Buchholtzowej z lat 30-tych, jednak pod nowym tytułem, Tajemnica Gerty. Tytuł Latarnik zarezerwowany już został dla noweli Henryka Sienkiewicza (1881) i wśród młodych czytelników popadł w wieczną niełaskę jako obowiązkowa lektura szkolna…

Po prawej: okładka jedynego powojennego wznowienia powieści pod zmienionym tytułem (1993, wydawnictwo Novus Orbis)

Portrety urodziwej autorki, Marii Susanny Cummins

Gertruda jako dorosła panna reprezentuje wszystko to, co przedwcześnie zmarła autorka-moralizatorka, Maria Susanna Cummins. Z zachowanego portretu autorki cały czas bije jej (nie tylko moralne) piękno. Droga Mario Susanno Cummins! Miałaś tylko 39 lat, kiedy odeszłaś z tego świata. Dałaś mu jednak bardzo dużo, i mam nadzieję, że nie przejmowałaś się zbytnio zjadliwą krytyką swych kolegów literatów. Bowiem przed Louisą May Alcott, przed Susan Coolidge, przed Kate Douglas Wiggin, przed Frances Hodgson Burnett i w końcu przed samą Lucy Maud Montgomery byłaś ty, przepiękna Mario Susanno, która wierzyłaś nieugięcie w zwyciężające na tym świecie dobro i niosłaś tę mądrość w swoich powieściach. 

poniedziałek, 19 września 2016

Ondyna / Friedrich de la Motte Fouqué

O tej małej, staroświeckiej powiastce pisała L.M. Montgomery w swoim dzienniku – według wpisu z 24 października 1889 (czwartek) przeczytała ona pożyczony jej przez Nate’a, bratanka doktora Lockharta, egzemplarz tej książki... pod szkolną ławką. Tak odnotowała to wydarzenie w wieku 15 lat:

Nate przyniósł mi dzisiaj „Ondynę” i czytałam ją pod ławką, podczas gdy panna Gordon myślała, że uczę się historii. Była rozkoszna – „Ondyna” oczywiście, a nie historia. Jeszcze nigdy nie nazwałam historii „rozkoszną”! Kocham książki. Mam nadzieję, że kiedy dorosnę, będę ich miała bardzo dużo.

(Cytuję za pierwszym tomem pamiętników L.M. Montgomery, wydanych przezw 1998 roku przez Naszą Księgarnię, a tłumaczonych przez Ewę Horodyską. W polskim wydaniu tytuł pojawia się w formie Undyna, poprawka jest więc mojego autorstwa).


Opublikowana po raz pierwszy w 1811 romantyczna baśń Undine autorstwa Friedricha de la Motte-Fouquégo bardzo ją poruszyła, czemu nie można się zresztą dziwić – wiele dekad wcześniej zainspirowała ona Hansa Christiana Andersena do napisania jego najpiękniejszej baśni, Małej syrenki (Den Lille Havfrue, 1836).

Mało kto zresztą wie, że ta królowa baśni wielkiego Duńczyka czerpała z wcześniejszych opracowań wątku niemożliwej miłości pomiędzy przedstawicielami różnych gatunków – nimfy wodnej i człowieka; kilka lat temu popełniłem nawet artykuł, w którym spróbowałem pokrótce odwzorować ścieżki tych zapożyczeń.

Ondyna, mimo niekwestionowanej roli, jaką odegrała dla XIX-wiecznej literatury, nie znalazła się niestety ani w światowym, ani nawet w niemieckojęzycznym kanonie wielkich dzieł romantycznych. Warto jednak po nią sięgnać. Akcja tej baśni rozgrywa się na terenach naddunajskich w mrocznych wiekach średnich, w których odważni rycerze poszukiwali przygód w tajemniczych lasach. Protagonista historii, przystojny Huldbrand, zostaje uwięziony przez wezbrane wody rzeki na zamieszkałej przez małżeństwo rybaków wyspie. Szybko zakochuje się w uroczej Ondynie, przygarniętej przez parę sierocie, która pewnej nocy pojawiła się przed ich drzwiami wkrótce po tym, gdy w wodach Dunaju utopiła się ich własna córka. Po ślubie Huldbranda i Ondyny wody wreszcie opadają i pozwalają im wyruszyć do miasta rycerza. Jak potoczą się losy naiwnej i przekonanej o zbawczej mocy prawdy Ondyny w szerokim świecie? Co wspólnego mają tajemnicze okoliczności zniknięcie córki rybaków i przybycia małej Ondyny, kapryśne zachowanie rzeki oraz Bertalda, zakochana w Huldbrandzie córka pary książecej na zamku? Jeśli znacie Małą syrenkę Andersena, z pewnością się już domyślacie.

W Polsce Ondyna ukazała się po raz pierwszy dokładnie w stulecie wydania niemieckiego, w roku 1911 w wydawnictwie E. Wende i s-ka w serii Muzy: Biblioteka literacko-artystyczna. Spolszczył ją zasłużony popularyzator literatury niemieckojęzycznej w Polsce, Artur Górski, który opatrzył to wydanie również szkicem historycznym. Swoje wydanie zakupiłem dobrych parę lat temu w antykwariacie internetowym w formie luźnych kartek, bez okładki, oddałem je więc do introligacji (stan obecny można zobaczyć na zdjęciach poniżej. Zdjęcie okładki pochodzi z internetu).





Zanim natrafiłem na informację, że Ondynę czytała Montgomery, w roku szkolnym 2014/2015 wybrałem ją na lekturę dla moich uczniów w programie matury międzynarodowej IB z języka niemieckiego. Byłem ciekawy, jak tę romantyczną, nieco staroświecką historię odbiorą dzisiejsi nastolatkowie. Wrażenia były zróżnicowanie – dla niektórych była niestrawna, inni dostrzegli w niej prototyp współczesnych powieści fantasy. Jeden z uczniów w wypracowaniu semestralnym przyrównał jej fabułę do scenariusza filmu Avatar (2009) Jamesa Camerona.


Dopisek z dnia 12 kwietnia 2018
Ukończona zaledwie przed dwoma dniami ponowna lektura wydanych po polsku Pamiętników L.M. Montgomery (pierwszego tomu wybranych zapisków z lat 1889–1910, opublikowanego w 1998 roku przez Naszą Księgarnię w dwóch odrębnych tomach zatytułowanych Krajobraz dzieciństwa i Uwięziona dusza [tłum. Ewa Horodyska]) przyniosła mi małe zaskoczenie w odkryciu drugiej, pochodzącej już z 1900 roku (a więc napisanej 11 lat po pierwszej) notatki o Ondynie, którą wcześniej pominąłem - przytaczam ją więc poniżej w całości.

Niedziela, 7 października 1900
Cavendish, W. Ks. Edwarda

(...) Po południu powtarzałam „Ondynę” – tę rozkoszną idyllę. Czytałam ją przed laty, jeszcze jako nastolatka. Nate dostał tę książkę – niewielki tomik – od wuja, znawcy literatury. Pewnego dnia przyniósł ją do szkoły i przeczytałam książkę w całości pod ławką, w uroczym, zacisznym, starym kąciku „w tylnym rzędzie”, tak sprzyjającym tego rodzaju zajęciom. Niewątpliwie powinnam była wtedy zgłębiać historię Anglii lub geografię – lecz o historii zapomniałabym wkrótce, a „Ondyny” nie zapomniałam nigdy. Gdy ją skończyłam, złożyłam uroczystą przysięgę, że kiedyś, w jasnej, pięknej przyszłości – wówczas byłam przekonana, że będzie jasna i piękna – zdobędę tę ksiażkę na własność. Przedwczoraj w Ch’Town zajrzałam do księgarni Cartera – gdzie zapach książek i świeżych czasopism jest jak słodkie kadzidło dla moich nozdrzy – i ujrzałam przepiękne wydanie „Ondyny” w białej oprawie ze złoceniami. Zapłaciłam bez szemrania, zabrałam książkę do domu i przeczytałam, stwierdzając ku swemu zachwytowi, że jej urok jest równie silny jak przed laty, kiedy to w małym, białym budynku szkolnym czytałam ją pod starym, pociemniałym stolikiem, ona zaś otwierała przede mną drogę ku Ustronnej Łące i odkrywała przed mymi zachwyconymi oczyma świat wyobraźni. To właśnie jest prawdziwa próba dla klasyki. Musi zadowalać czytelnika w każdym wieku, od dziecka do starca. (...)

niedziela, 11 września 2016

Przyjaciółka z młodości / Alice Munro

O Alice Munro ostatnio znów głośno, a to za sprawą filmu pt. Julieta w reżyserii Pedra Almodovara, którego premiera w Polsce miała miejsce tydzień temu. Scenariusz film oparty jest na trzech opowiadaniach z tomu Uciekinierka (Runaway), który Munro wydała w 2004 roku. Nie od tego jednak zbioru opowiadań postanowiłem zacząć swoją lekturową podróż z kanadyjską noblistką (została wyróżniona tą nagrodą w 2013 roku jako "mistrzyni współczesnego opowiadania"). Na pierwszy ogień poszedł tom zatytułowany Przyjaciółka z młodości (Friend of My Youth) wydany w 1990 roku (wydanie polskie w 2013, Wydawnictwo Literackie). Powody, dla którego zdecydowałem się na tę właśnie pozycję, były dwa: po pierwsze tytuł (który w moich uszach pobrzmiewał jakże bliską naszym sercom formułą "kindred spirits"), po drugie zaś fakt, że tłumaczenie wyszło spod ręki Agnieszki Kuc, tłumaczki Ani z Zielonego Wzgórza, którą Wydawnictwo Literackie szeroko promowało z okazji obchodów 100-lecia książki w 2008 roku.



Z pewnością istotną dla czytelników będzie informacja, że kanadyjska noblistka w wywiadach i rożnych wypowiedziach kilkakrotnie wspomniała o swojej ogromnej sympatii dla twórczości swojej rodzaju, L.M. Montgomery - i chociaż na pierwszy rzut oka są to dwa różne światy (do niedawna traktowana przez literaturoznawców po macoszemu autorka sentymentalnych powieści z przełomu wieków oraz wyrafinowana, przedestylowana proza Munro), uważny czytelnik z pewnością może odnaleźć w obu punkty styczności. W udzielonym radiowej Trójce wywiadzie Agnieszka Kuc podkreśliła talent pisarki do przedstawiania rodzinnych obrazów, w których posługuje się dystansem i i ironią: "Wydaje mi się, że w tej kwestii znaczny wpływ miała twórczość Lucy Maud Montgomery".

Na Przyjaciółkę z młodości składa się dziesięć opowiadań, których akcja osadzona jest w różnych miejscach rozległej Kanady, głównie jednak w rejonie prowincji Ontario, miejsca pochodzenia autorki. W tym tomie nie pojawia się Wyspa Księcia Edwarda (słynna P.E.I.), jednak opisywane przez Munro krajobrazy mogą się z nią kojarzyć. Akcja opowiadań toczy się z dala od metropolii - kolejny element, który łączy jej twórczość z Montgomery, gdzie nazwy wielkich miast takich jak Montreal czy Toronto były raczej z niechęcią wspominane przez członków wiejskich społeczności. Świat "zapomnianych przez ludzi i Boga" farm i wspólnot protestanckich (niejednokrotnie wyjątkowo surowych w swej obyczajowości) opisywany przez Munro to w moim odczuciu świat porzucony przez Montgomery (która opisywała go w okresie jego rozkwitu w okresie przełomu wieków) ze wszystkimi negatywnymi skutkami obydwu wojen światowych wraz z ogromną zmianą obyczajowości, jaką ze sobą pociągnęły. Seksualność - temat tabu u Montgomery - dochodzi u Munro do pełnego głosu; bohaterki świadome są niewierności swych mężów i nieraz same zdradzają, zapomniane stare panny i porzucone narzeczone prowadzą swoje pełne wspomnień życie na rodzinnych włościach, których adresy wszyscy zapomnieli i nikt nie przysyła już do nich nawet kartek z wakacji. Na prowincji pozostały jednak wciąż uprzedzenia: zaczytana w Dostojewskim i Prouście synowa jest przedmiotem drwin swojej teściowej, a nieliczne sklepy i kawiarnie są wciąż centrum życia kulturalnego małych miejscowości i oczywiście miejscem wymiany najświeższych plotek. Mamy tu również bardzo poruszające opowiadanie o dziewiętnastowiecznej poetce i pisarce, Almedzie Roth, która spokojnie wiedzie oddane swej sztuce życie w odziedziczonym po ojcu domu w środku małego, prowincjonalnego miasteczka. 

Wszystkie opowiadania tego tomu łączy przewijający się motyw pamięci oraz więzów rodzinnych; żadna z postaci nie żyje w oderwaniu od historii, przeszłość zawsze determinuje teraźniejszość i w walce z nią bohaterowie ponoszą klęskę. Nie jestem pewien, czy noblistka Munro może jeszcze uchodzić za autorkę kobiecą, jednak faktem jest, że gros jej bohaterów stanowią kobiety, a w ich historiach bardzo ważną rolę odgrywają relacje z matką - żyjącą bądź martwą, znaną bądź nigdy nieobecną. 

Podczas lektury tych bardzo potoczyście opowiadanych historii przewijała mi się często myśl: "co pozostanie mi po lekturze tej książki?" Często lekkość tych jednak poważnych historii nasuwała mi przypuszczenie, że wrażenia z lektury równie szybko mogą się po prostu ulotnić. Teraz wiem, że z pewnością do Munro powrócę, a wspomnienie jej opowiadań będzie nasuwało mi skojarzenia z piękną i słoneczną wrześniową końcówką lata. 


Na koniec jeszcze pewien cytat, który przytaczam niejako na potwierdzenie słów tłumaczki, Agnieszki. Czy poniższy cytat nie mógłby wyjść równie dobrze spod pióra pisarki z Wyspy Księcia Edwarda powiedzmy jakieś stulecie temu?

"Czytanie stało się manią Barbary", powiedziała kiedyś jego matka z troską w głosie i spytała, czy synowa nie boi się znosić tych wszystkich pożyczonych książek do domu, bo przecież nigdy nie wiadomo, kto trzymał je u siebie wcześniej.


czwartek, 8 września 2016

Fantazmatyczna scenka rodzajowa

W nawiązaniu do poprzedniego wpisu o Rozalii Bernsteinowej zamieszczam swoją prywatną, skromną próbę literacką, do której zainspirowała mnie przez lata własna wyobraźnia. Nikt już nie może poświadczyć, że tak to właśnie przebiegło, ale z pewnością poniższa maleńka kropla w morzu dociekiwań nikomu nie zaszkodzi...


Rok 1910. Gabinet Michała Arcta w siedzibie wydawnictwa w Warszawie. Gorące, sierpniowe popołudnie - niedługo słońce zacznie zachodzić, wypełniając przez okna gabinetu różowo-ognistą poświatą. 
W pokoju wyłożonym mahoniową boazerią, pośród regałów wypełnionych książkami w pięknych, skórzanych oprawach, stoi szerokie, eleganckie biurko, naprzeciwko którego znajdują się dwa wielkie skórzane fotele. Na jednym z nich siedzi elegancko ubrana kobieta, w sukni zakrywającej całe ramiona, bez dekoltu - ostatni krzyk mody z Paryża; w ręku trzyma letni kapelusz o szerokim rondzie w kolorze dobranym do sukni. 
Do gabinetu wpada po chwili mężczyzna w średnim wieku, ubrani ciemny, elegancki garnitur, w szerokim, jedwabnym krawacie widnieje szpilka wypełniona szlachetnym kamieniem. Mężczyzna wbiega w pośpiechu.

Michał Arct: Przepraszam, droga pani Janino, że musiała pani tak długo czekać... Przez te upały mamy opóźnienia w dostawach.

Janina Mortkowiczowa: Nic nie szkodzi, panie Michale. Właśnie podziwiałam zachód słońca nad Warszawą...

M.A.: Oczywiście, przyszła pani w sprawie...

J.M.: Tak, czy przeczytał pan...

M.A.: Owszem, pani Janino. I nie powiem, żeby mi się nie podobało. Czy jednak pani sądzi, że czytelnicy...

J.M.: Ta powieść odniosła ogromny sukces w Stanach, panie Michale, a pisarka pisze kontynuację... W dodatku zawiera ona mnóstwo pięknych opisów przyrody, nauk moralnych, wychowawczych... Zresztą, czy nie uważa pan, panie Michale, że jest to po prostu małe dzieło sztuki?

M.A.: Bardzo ładna książeczka, nie przeczę. Tak naprawdę już podjąłem decyzję. Wydam pani tę Montgomery, czy jak się ona nazywa, ale sama pani rozumie, że opublikuję to tłumaczenie jedynie pod pseudonimem. Będzie musiała pani coś wymyślić.

J.M.: Ależ ja już mam pseudonim, panie Michale. Nie będzie z tym żadnego problemu.

M.A.: Świetnie, świetnie... A czy zaczęła już pani pracę nad tłumaczeniem?

J.M. (wstaje z fotela i wyciąga przed siebie szarą kopertę): Proszę, oto cztery pierwsze rozdziały... Gotowe do korekty.

M.A. (uśmiecha się i wyjmuje z koperty rękopis, przebiega szybko wzrokiem po pierwszej stronie) Ależ pani Janino, Rachela! Cóż to za dziki pomysł z tą Rachelą!

J.M.: Ale tak jest w oryginale, panie Michale. Pani Rachela nie jest bynajmniej Żydówką, zamieszkujący Kanadę protestanci mają taką tradycję nadawania imion starotestamentowych, to...

M.A.: To trzeba będzie zmienić, bez odwołania. To nie jest Kanada, to jest Polska, pani Janino.

J.M. (nakłada powoli kapelusz, mocuje go przy pomocą szpilki): Dobrze, panie Michale. Jak więc mam ją przechrzcić?

M.A.: Proszę wybrać jakieś... neutralne imię.

J.M.: To może Małgorzata, jak w Fauście?

M.A. (uśmiecha się): Może być Małgorzata. W końcu chcemy odnieść sukces, prawda?

J.M.: I będzie to sukces, panie Michale. Jutro przyślę przez posłańca kolejne rozdziały. Do widzenia.

Kim była Rozalia Bernsteinowa?

Dopisek z dnia 10 stycznia 2022
Poniższy artykuł, wielokrotnie przywoływany i cytowany, przedstawia jedynie hipotezę badawczą, która w wyniku dalszych badań (w tym także innych naukowców, m.in. prof. Piotra Oczki) została odrzucona. Nie jest jego celem arbitralnie stwierdzenie (co mu się zarzuca), iż pod pseudonimem R. Bernsteinowej ukrywała się Janina Bernsteinowa. Pozostawiam go tu jednak w niezmienionej formie, aby mógł dalej służyć za punkt odniesienia w dyskusji nad dorobkiem R. Bernsteinowej i próbach zidentyfikowania tożsamości pierwszej tłumaczki Ani z Zielonego Wzgórza L.M. Montgomery.

*

Kim była Rozalia Bernsteinowa, tłumaczka Ani z Zielonego Wzgórza i Ani z Avonlea, pierwsza osoba, która zapoznała polskich czytelników z twórczością L.M. Montgomery i spopularyzowała jej powieści w kraju nad Wisłą? Czy jest to ta sama osoba, która ukrywa się pod imionami Róży lub Racheli Bernsztajnowej? Czy była Żydówką? Ile znała języków? Wiele osób zadawało już to pytanie: od lat pojawiają się pytania na forach dotyczących twórczości Montgomery, poszukiwania rozpoczęła również Agnieszka Maruszewska, prowadząca blog Pokrewne Dusze. To właśnie razem z Agnieszką zawzięcie tropiliśmy przez ostatnie tygodnie ślady tajemniczej tłumaczki i wspólnie doszliśmy do wielu ciekawych odkryć. Bardzo dziękuję za tę współpracę i pragnę jeszcze raz podkreślić, że poniższe odkrycia są owocem naszej wspólnej – mojej i Agnieszki – pracy.

Ujmując rzecz krótko, aby nie trzymać czytelników w zbyt wielkim napięciu – osoba o nazwisku Rozalia Bernsteinowa nigdy nie istniała. Był to pseudonim Janiny Mortkowiczowej, znanej polskiej tłumaczki żydowskiego pochodzenia, zapamiętanej przede wszystkim jako spolszczycielki Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnára, Cudownej podróży Selmy Lagerlöf czy też (już w latach 30-tych) przygód doktora Dolittle Hugh Loftinga.

A oto w jaki sposób do tego dotarłem. Historia jest długa, skomplikowana i mroczna...

Rozpocząłem od prześledzenia historii wydawnictw, w której pojawiały się pozycje tłumaczone przez Bernsteinową, a były to: wydawnictwo Centnerszwer i spółka, wydawnictwo Jakób (!) Mortkowicz, Towarzystwo Wydawnicze oraz Księgarnia Michała Arcta. Lektura stron internetowych, zawierających biografie ojców założycieli tych wydawnictw podsuwa dwie istotne informacje: trzy pierwsze z wymienionych instytucji to tak naprawdę jedna, która przechodząc z rąk do rąk kilkakrotnie zmieniała nazwę (jak również tworzyła pod-wydawnictwa, mówiąc dzisiejszym językiem, placówki "spin-offowe"), a tworzona i prowadzona była przez grono Polaków żydowskiego pochodzenia, w przypadku niektórych członków rodziny o zapatrywaniach jak na ówcześnie lata silnie lewicowych (czyt. komunistycznych). Z kolei wydawnictwo Michała Arcta, przejęte po jego śmierci przez synów Zygmunta i Jana, to przedsięwzięcie przede wszystkim komercyjne, a jego założyciele i zarząd wywodzili się z kręgów protestanckich (pochowani są na cmentarzach ewangelicko-augsburskich).

I tutaj zaczyna się cała historia, bowiem tłumaczenia Bernsteinowej ukazywały się we wszystkich (lub inaczej, w obu) tych wydawnictwach. To komplikuje sprawę, ale i tę kwestię można w jakiś sposób spróbować uzasadnić. Zacznijmy jednak od początku.

Wydawnictwo Centnerszwer i spółka powstało z ramienia małej sieci księgarni, którą prowadził jego pomysłodawca, Gabriel Centnerszwer, od roku 1867. Zapamiętane jest ono dzisiaj przede wszystkim z powodu wydania pierwszych (bardzo cenionych i poszukiwanych, aczkolwiek również zdygitalizowanych) tłumaczeń dzieł Fryderyka Nietzschego. Zajmowało się ono tematyką filozoficzną, wychowaniem, ale również – wyjątkowo silnie dyskutowanymi i krzewionymi również przez środowisko żydowskie w Warszawie – wartościami wychowawczymi i pedagogicznymi. Z literatury pięknej Centnerszwer wydawał również dramaty i prozę Stefana Żeromskiego (informacja o tyle ważna, że dzięki znajomości z Żeromskimi wydawnictwo udało się uratować w okresie napięć na tle rasowym). W 1911 wyszła w tym wydawnictwie Nauka i metoda autorstwa Henriego Poincaré, tłumaczona przez „czerwonego” działacza politycznego, Maksymiliana Henryka Horwitza.  Dlaczego jest to ważna informacja? Dlatego, że jego siostrą była właśnie rzeczona Janina Horwitzowa, po ślubie zaś z Jakubem Mortkowiczem, przyszłym udziałowcem i w końcu właścicielem wydawnictwa, Janina Mortkowiczowa.

Do spółki z Mortkowiczem Centnerszwer wszedł w roku 1903. Zanim jednak wydawnictwo zmieniło swą nazwę na Jakub Mortkowicz, w 1904 roku w serii książek dla młodzieży (elementy wychowawcze były bardzo ważne dla wydawnictwa na wszelkich etapach działalności) wyszła pozycja Nad dalekim, cichym fiordem autorstwa norweskiej, popularnej również w Niemczech pisarki Ågot Gjems Selmer. Powieść traktuje o rodzinie lekarza zamieszkałej w północnej Norwegii, ukazuje głównie ciężkie warunki i niesłabnącą wiarę w wartości rodzinne. Tłumaczką była Janina Mortkowiczowa. Sequel tej pozycji, która cieszyła się popularnością (kilka wydań, również wznowienia powojenne i współczesne) wyszedł już pod egidą Jakuba Mortkowicza w roku 1907 i jako jego tłumaczka widnieje... Rozalia Bernsteinowa (powieść nosi tytuł Dzieciństwo mateczki, tej z nad dalekiego, cichego fiordu). Dlaczego wydawnictwo miałoby zlecać tłumaczenie sequelu powieści innej tłumaczce, skoro od publikacji pierwszej części minęły zaledwie trzy lata, odniosło ono sukces, a wydawnictwo ma na podorędziu jego tłumaczkę? Kluczem do wyjaśnienia tej sytuacji jest moim zdaniem właśnie zmiana nazwy wydawnictwa, które nie chciało, aby na stronie tytułowej widniały dwa te same nazwiska – wydawcy i tłumaczki. Dochodzi tu jeszcze jeden , bardzo istotny fakt: w 1907 roku rodzina Mortkowiczów wyrokiem sądu musiała opuścić tymczasowo Imperium Rosyjskie (na obszarze którego znajdowała się wówczas nasza stolica) z powodu posiadania przez Jakuba niedozwolonej literatury, w kraju zaś nie mógł publikować niczego pod swoim nazwiskiem. Z tych powodów domniemuję, też Mortkowiczowa przyjmuje (bądź wprowadza ponownie w użycie) swój pseudonim – Rozalia Bernsteinowa, który pojawia się w kolejnych publikacjach wydawnictwa: również w 1907 – Historia o Cesi sierotce Hansa Aanruda, w 1913 – Siostrzyczka rzeczonej Ågot Gjems Selmer.

W roku 1915 ze względu na kolejne zmiany w zarządzie i prawodawstwie wydawnictwo Jakub Mortkowicz przeobraża się w Towarzystwo Wydawnicze. Nazwisko Bernsteinowej w nim się już nie pojawia, przechodzi natomiast pod egidę Michała Arcta. W 1908 roku wychodzi w jej tłumaczeniu O czterech władcach ziemi Carla Ewalda, w 1909 również jego Dwunożny ujarzmiciel sił przyrody (tłumaczenia z duńskiego), w 1911 Przebudzenie się ogrodu Heleny Nyblom (oryginał szwedzki) oraz Ania z Zielonego Wzgórza L.M. Montgomery (jako autorka podana jest Anna [!] Montgomery), w przyszłości również kontynuacja, Ania z Avonlea – w roku 1924.

Pojawia się teraz kilka pytań – skąd pomysł na przejście do wydawnictwa Arcta? Dlaczego pozostaje pseudonim? Jeśli chodzi o pierwszą kwestię, słuszne wydaje mi się zagadnienie wysokości praw autorskich (Ewald czy Montgomery to nazwiska na ówczesne warunki głośniejsze i z pewnością „droższe” niż pozostali pisarze skandynawscy, do tej pory publikowani u Centnerszwera/Mortkowicza). Dlaczego pseudonim? Dlatego, że Arct nie opublikowałby w swoim wydawnictwie tłumaczeń żony właściciela konkurencyjnego wydawnictwa, którego nazwa jednocześnie jest właśnie tym nazwiskiem. Kiedy Janina chciała wydać w 1903 roku u Arcta swoje dziełko O wychowaniu estetycznem, wydawca chciał wymusić na niej publikację pod panieńskim nazwiskiej – Horwitz. To potwierdzałoby tezę, dlaczego u Arcta zaprzyjaźniona z nim blisko Janina publikowała swoje tłumaczenia pod pseudonimem Rozalii (wspomina o tym w swojej wspaniałej i godnej polecenia książce wspomnieniowej, W ogrodzie pamięci, wnuczka Janiny, Joanna Olczak-Ronikier).

Inne zagadnienie: jakimi językami władała nasza tłumaczka? W pewnością niemieckim (Janina Mortkowiczowa przetłumaczyła Chłopców z Placu Broni nie z oryginału węgierskiego, ale z tłumaczenia niemieckiego). To by potwierdzało również, dlaczego powieść Gjems Selmer przetłumaczona przez Bernsteinową nosi tytuł Siostrzyczka (za niemieckim wydaniem autoryzowanym, Schwesterchen), podczas gdy w oryginale nosi ona tytuł Lillemor (imię bohaterki). Z niemieckiego moim zdaniem przetłumaczona została Historia o Cesi sierotce (Aarnud również autoryzował niemieckie tłumaczenie, Sidsel Langröckchen). Nie udało się nam jednak odnaleźć niemieckich tłumaczeń innych skandynawskich wydawnictw, takich jak Podróż do morza lodowatego Nielsa Juela-Hansena (zanotowanego również w jednej edycji jako „Juel-Hausen”) ani Królowej elfów i innych powiastek autorstwa Emmy Åbom (w polskim wydaniu figurującej jako Emma Abom). Oba te tytuły występują w katalogach w swoich oryginalnych wydaniach, tj. duńskim i szwedzkim. Jednak fakt, że nie dokopaliśmy się do niemieckich wydań tych pozycji w katalogach WorldCat nie oznacza, że nigdy one nie istniały – pamiętajmy o tym, że katalogi te są niepełne, a w wojennej pożodze spłonęło mnóstwo książek i nie wszystkie wydania trafiły bezpiecznie do bibliotek w Stanach Zjednoczonych, skąd pochodzą dostępne dziś w sieci ich skany i faksymilia. Oczywiście znała również angielski – polskie tłumaczenia Montgomery wyszły przecież jako jedne z pierwszych na świecie, na długo przed tym, kiedy kanadyjska pisarka zadebiutowała w innych, wielkich językach. Z kolei Mortkowiczowa tłumaczyła w latach 30-tych utwory Hugh Loftinga, również z angielskiego. Wydała również tłumaczenia baśni H.Ch. Andersena (wydane u Mortkowicza w 1929 roku – jest to jedyny odnotowany przeze mnie przypadek, kiedy nazwisko tłumaczki pojawia się równocześnie z nazwiskiem jej męża jako wydawcy – ale to są już późne lata 20-te). Z kolei wspomniane dziełko Juel-Hansena wydane zostało jeszcze w XIX wieku, w 1897/98 roku, a i tutaj pojawia się jako tłumaczka Bernsteinowa.

Niektórzy pisarze tłumaczeni przez Rozalię Bernsteinową - Ågot Gjems Selmer, Carl Ewald, Hans Aanrud, Helena Nyblom, Lucy Maud Montgomery.


Wybory tłumaczeń wydawnictwa Centnerszwera/Mortkowicza, w przypadku literatury skandynawskiej (chodzi mi głównie o Gjems Selmer oraz Aanroda) mogły być podyktowane przykładem popularności tych wydawnictw w Niemczech, gdzie tytuły tych autorów odniosły sukces komercyjny (potwierdzają to spisane przez Olczak-Ronikier wspomnienia rodzinne). Nie da się jednak tego samego powiedzieć o wyborach Juela-Hansena czy Emmy Åbom. Inne dzieła tłumaczone przez Bernsteinową – Carla Ewalda, Heleny Nyblom – również dostępne były w języku niemieckim w momencie publikacji wersji polskich. Tradycja tłumaczeń baśni Andersena (z duńskiego), ale również dramatów Henrika Ibsena (z norweskiego) i Augusta Strindberga (ze szwedzkiego) na przełomie wieków również wskazywała autoryzowane przekłady niemieckojęzyczne (dla przykładu, zanim Andersen został doceniony i zyskał sławę w swojej ojczyźnie, Niemcy i Anglicy już go znali i zaczytywali się w jego baśniach). To właśnie kierunek skandynawski, jak również znajomość niemczyzn, oprócz kwestii wspólnych wydawnictw, łączą Mortkowiczową z Bernsteinową. To jednak nie wszystko.

Istniała bowiem jeszcze jedna postać o nazwisku Bernsteinowa, mianowicie Julia Unszlicht-Bernsteinowa. Również na jej temat, niestety, nie można znaleźć na chwilę obecną zbyt wielu informacji. Wiemy, że działała w wielu organizacjach żydowskich, takich jak działające w latach 1905–1908 w Warszawie Stowarzyszenie Kursów dla Analfabetów Dorosłych, jej nazwisko (obok niejakiego Bernarda Bernsteina – męża?) widnieje również na liście członków Warszawskiego Żydowskiego Stowarzyszenia Ochrony Kobiet (jako Bernsteinowa-Unszlicht). I tutaj zaczynają się schody. Co wspólnego miała ta postać z postacią Mortkowiczowej? Otóż również bardzo wiele. Przede wszystkim, co wydaje się informacją najważniejszą, zainteresowana była kwestiami oświaty, pedagogiki, wychowania młodzieży. W roku 1907 nakładem Księgarni Naukowej (był to "spin-off" wydawniczy Mortkowicza) wydała dziełko pt. Organizacje oświaty powszechnej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej w zarysie. Ta informacja naprowadziłaby na osobę, która mogła zapoznać środowisko wydawnicze z twórczością Montgomery, której nie znały wydawnictwa niemieckie, z których przykładu do tej pory korzystano. Można potwierdzić, że Bernsteinowa korzystała z wydania amerykańskiego Ani z Zielonego Wzgórza wydawnictwa Page. Druga kwestia – Unszlicht-Bernsteinowa również wydawała w obu wydawnictwach, Centnerszwera/Mortkowicza oraz Arcta. Razem ze słynną lewicową działaczką na rzecz oświaty, kwestii żydowskiej i wielu innych, Stefanią Sempołowską, u Centnerszwera wydawała od 1907 roku serię Dla przyszłości – czytania dla młodzieży, jak również (w tym samym roku) Po pracy – czytania dla dorosłych, u Arcta zaś (również od 1907 roku) Pierwszy zbiorek powiastek, opowiadań, wierszyków i ćwiczeń dla dzieci od lat 7-miu do 9-ciu (pozycji tych ukazało się kilka tomików, a co ciekawe, to wydanie z 1907 było reedycją wydania z 1897 z wydawnictwa Gebethner i Wolff). Coraz więcej tych samych dat!

Sama Sempołowska, również u Mortkowicza, wydała własne opracowania, m.in. istotną Reformę szkolną 1862 roku. I nowe pytanie: co łączy postać tłumaczki Mortkowiczowej (według mojej teorii, vel Rozalii Bernsteinowej) z Julią Unszlicht-Bernsteinową? Otóż: przyjaźń i współpraca ze Stefanią Sempołowską!

W Towarzystwie Wydawniczym (czyli wcześniej Centnerszwer/Mortkowicz) Stefania Sempołowska z występującą już pod swoim własnym nazwiskiem Janiną Mortkowiczową wydaje całą serię książeczek oświatowych: od roku 1922 cykl W szkole i w domu: czytanki [cz. 1. – Wakacje, cz. 2. – Bociany, aż do cz. 9. - ... Rewolucja listopadowa!]), w 1923 – Jak to ze lnem było.

Ponieważ Julia Unliszcht-Bernsteinowa pod tym właśnie nazwiskiem figuruje na listach oficjalnych stowarzyszeń, uznaję, że osoba taka istniała naprawdę i nie jest to pseudonim. O Janinie Mortkowiczowej informacji mamy bardzo wiele; o Rozalii Bernsteinowej – prawie w ogóle. Wszystkie łączy znajomość ze Stefanią Sempołowską, wszystkie pochodzą ze środowisk żydowskich i (przynajmniej częściowo) komunizujących, wszystkie łączyła praca dla tych samych (żydowskiego i protestanckiego) wydawnictw warszawskich. Możliwe, że były to trzy różne kobiety, które niewątpliwie się znały. Możliwe, że fizycznie istniały tylko dwie (Unszlicht-Bernsteinowa i Mortkowiczowa). Możliwe również, że chodzi o jedną i tę samą osobę, która dla różnych rodzajów działalności używała różnych imion (zauważmy, że ich nazwiska łączą się jedynie z Sempołowską, nigdy zaś nie mamy mariażu Bernsteinowej [ani Rozalii, ani Julii Unszlicht] z Mortkowiczową).

Jest jeszcze jeden trop. W tajnej szkole Stefanii Sempołowskiej pracował Janusz Korczak (Henryk Goldszmit), którego prace również wydawał na samym początku XX wieku Centnerszwer. To kolejna prominentna i znana osoba z tego kręgu. Wszystkie wymienione tu tytuły, organizacje jak i postaci łączy również wspólna "sprawa" – edukacja, wychowanie, oświata. W końcu we wszystkich pochlebnych recenzjach Ani z Zielonego Wzgórza właśnie te wartości były chwalone. A Janina Mortkowiczowa wydała w 1928 – oczywiście w Towarzystwie Wydawniczym – swoje dziełko zatytułowane Anulka, czyli osiem lat życia dziewczynki, zainspirowane obserwacjami  kilku lat rozwoju własnej córki, Hanny.

Muszę tutaj jeszcze raz wyraźnie zaakcentować, że dotarcie do powyższych informacji i połączenie ich w spójną (mam nadzieję) całość nie byłoby nigdy możliwe, gdyby nie współpraca i setki wymienionych wiadomości między mną a Agnieszką Maruszewską. Oboje szukaliśmy fachowej literatury i wspomnień o powyższych osobach, docieraliśmy do drzew genealogicznych interesujących nas rodzin, godzinami penetrowaliśmy katalogi wydawnicze, Agnieszka wytrwale tworzyła zestawienia tabelaryczne wszystkich wydań związanych z osobami Janiny Mortkowiczowej, Rozalii Bernsteinowej i Julii Unszlicht-Bernsteinowej. Była to wyjątkowo wciągająca i z pewnością pasjonująca przygoda, i mamy oboje nadzieję, że nasze starania nie pójdą na marne.

Rozalia Bernsteinowa znaczy w zasadzie „bursztynowa róża”... Imię i nazwisko wspaniale nadające się na pseudonim literacki. Kim była? Kto się za nim ukrywał? Dlaczego właśnie takie wybrała sobie nazwisko? Czy pochodziła z rodziny związanej z tymi Bernsteinami od działaczki Julii Unszlicht? Czy był to może „siostrzany” trybut? Jedno jest pewne – dociekania te przynajmniej rzucają nowe światło na społeczność, w której żyła i pracowała tłumaczka Ani z Zielonego Wzgórza. Czy jej zapatrywania lewicowe mogłyby np. tłumaczyć, dlaczego ostatnie zdanie powieści, które brzmi „God's in his Heaven, all's right with the world!” przetłumaczyła jako „Życie jest piękne”? W końcu ostatni fragment powieści, mówiący o szczęściu osiągniętym poprzez ciężką pracę oraz w otoczce cennej przyjaźni w zasadzie przedstawia rewolucyjną w charakterze figurę self-made man. Po co do tego wszystkiego mieszać jeszcze Boga, nawet jeśli jest to cytat poety tak uznanego jak Robert Browning (1812–1889)?

Dwie wielkie damy minionej epoki - Janina Mortkowiczowa i Stefania Sempołowska.


Jeśli Rozalia Bernsteinowa to Janina Mortkowiczowa, to postaci tej polszczyzna zawdzięcza wyjątkowo wdzięczne (i niewierne!) spolszczenia tytułów powieściowych: Ferenc Molnára - Chłopcy z Placu Broni (zamiast dosłownie "Chłopcy z ulicy Pawła") i Ania z Zielonego Wzgórza (zamiast "Ania z Zielonych Szczytów/Dachów").



Janina (Żaneta) Mortkowicz, z domu Horwitz, urodziła się 20 października 1875 w Warszawie, zmarła 27 grudnia 1960 w Krakowie. O swej babce wspomina Joanna Olczak-Ronikier, która spisała dzieje rodziny Mortkowiczów w książce zatytułowanej W ogrodzie pamięci (2001).

wtorek, 6 września 2016

In statu nascendi...

We wrześniu, na początku roku szkolnego jest zazwyczaj mało czasu, ale w końcu zebrałem wszystkie siły i założyłem własnego bloga. Serdecznie witam wszystkich, którzy zechcą przeczytać moje przemyślenia na temat dzieł literackich (głównie), o których moim zdaniem warto pisać, na temat których informacjami i wrażeniami chcę się z Wami dzielić. Będzie tu gościć (mam nadzieję, że regularnie) nie tylko literatura, która jest moją główną pasją, ale również zagadnienia związane z filmem, muzyką, translatoryką, historią literatury (i nie tylko)...

Nie mam absolutnie zamiaru ukrywać, że na pomysł prowadzenia wpadłem dzięki mojej prawdziwie pokrewnej duszy, przyjaciółce Agnieszce Maruszewskiej, która jest nomen omen autorką fantastycznego bloga Pokrewne dusze, gdzie z zapałem i pasją tropi polskie ślady uwielbianej przez nas kanadyjskie pisarki Lucy Maud Montgomery. Dziękuję Ci za inspirację i przyjaźń, Agnieszko, i pozwól, że to Tobie właśnie dedykuję mojego bloga - Dom Echa/Echo Lodge.

Tytuł bloga, jak z pewnością zauważyli miłośnicy twórczości L.M. Montgomery, również wywodzi się z jej powieści - mianowicie z Ani z Avonlea (Anne of Avonlea, 1909, polskie wydanie: 1924). To właśnie tej pisarce, tak podejrzewam, zawdzięczam prawdziwą miłość do literatury, co zdeterminowało moje życie na tyle, że postanowiłem zostać historykiem literatury i połączyć swój zawód z pasją. Z pewnością napiszę o tym jeszcze przy innej okazji. Chcę poruszać na swoim blogu tematy związane z twórczością L.M. Montgomery, ale nie tylko - nie będzie to typowy blog dedykowany tej pisarce, ale będą się tu pojawiały tematy, które z pewnością w jakiś sposób będą się o nią ocierać.
[Jeszcze jeden mały detal: nazwę Dom Echa zaczerpnąłem z tłumaczenia Jolanty Ważbińskiej, której to wydanie Ani z Avonlea było pierwszym, które poznałem. W klasycznym, przedwojennym tłumaczeniu Rozalii Bernsteinowej "Echo Lodge" zostało przetłumaczone jako Chatka Ech.]