wtorek, 29 listopada 2016

Martin Eden / Jack London

Długo zastanawiałem się, czy napisać o tej powieści na blogu; mimo tego, że w końcu twórczość Jacka Londona (1876–1916; właściwe nazwisko: John Griffith Chaney) należy do świata literatury popularnej (chociaż, niestety, w dużej części obecnie zapomnianej), jego najsłynniejsze dzieło – powieść Martin Eden (1909) należy do klasyki światowej literatury – została ona wciągnięta przez francuski dziennik „Le Monde” na listę 100 najważniejszych dzieł XX wieku (w 1999 roku – pozycja 61). W otoczeniu dzieł i dziełek, którym zazwyczaj poświęcam tutaj wpisy, może się ona w każdym razie wyróżniać jako swoiste kuriozum, zwłaszcza że po raz pierwszy bohaterem wpisu jest autor płci męskiej.

Jack London

Pozycja, która swego czasu znalazła się na liście lektur szkolnych, jedyna powieść Londona, która jest sukcesywnie wznawiana i  nieustannie (od ponad stu lat) wygrywa z czasem – tak można by w skrócie opisać to dzieło. Jej tytułowym bohaterem jest młody marynarz, który na kartach powieści w ciągu kilku lat przemieni się w znanego, popularnego pisarza. Na początku ten młody, żądny przygód chłopiec pochodzący z nizin społecznych kalifornijskiego Oakland nie będzie nawet przeczuwał, jaka przyszłość go czeka; jednak przypadkowe zaproszenie go na rodzinny obiad przez kolegę z lepszych sfer sprawi, że w jego młodym umyśle zakiełkuje zupełnie nowe zjawisko – ambicja; to ona będzie go popychała do wszystkiego, co mogłoby przynieść mu potencjalny awans społeczny. Napędzać ją zaś będzie rodząca się miłość do Ruth – siostry kolegi i panienki z domu, w którym wkrótce zacznie bywać regularnie.

Pierwsze książkowe wydanie Martina Edena z roku 1909

Z pomocą do osiągnięcia celu przyjdą Martinowi przede wszystkim publiczne czytelnie i biblioteki, w których zacznie pochłaniać wiedzę w sposób wręcz kompulsywny; zmuszony jednocześnie do ciężkiej pracy fizycznej (aby bywać w domu Ruth musi posiadać wyjściowe ubranie) uczy się, w jaki sposób osiągnąć konieczny balans pomiędzy swoimi ambicjami zarobkowymi a intelektualnymi (a nie jest to proste, mając dookoła za przykład swoich równolatków, w których zauważa objawy stopniowego zezwierzęcenia). Dzięki licznym lekturom i rozmowom prowadzonym z ludźmi z wyższych sfer Martin wygładza swój język, z czego wkrótce robi użytek, pisząc krótkie opowiadania oraz wiersze – jako wierny czytelnik gazet i czasopism święcie wierzy w liczne success stories podziwianych przez siebie twórców, którym twórczość literacka pozwala wieść dostatnie, o ile nie luksusowe, życie. To właśnie staje się celem życiowym młodego Martina; ale czy tylko celem, czy już obsesją?

Nie zdradzę zakończenia powieści, gdyż jest ono pod każdym względem nieprzewidywalne. Mamy tu do czynienia z powieścią psychologiczną najwyższej próby, stąd też nie należy oczekiwać po niej samych faktów, ale również obcowania z zagmatwanymi meandrami myślowymi bohatera; Martin nie jest bohaterem papierowym, ale człowiekiem z krwi i kości, którego ambicje i cele również z upływem czasu i gromadzeniem doświadczeń ulegają zmianie, a wartości takie jak sława, bogactwo a nawet miłość zostaną niejednokrotnie przewartościowane. Jednocześnie należy wspomnieć, że Martin targany jest wiatrem wielkich przemian politycznych – zderza się z ideami socjalizmu, których staje się wkrótce zwolennikiem; powieść ta była ponoć ulubioną lekturą Włodzimierza Lenina.

Wydanie Martina Edena z roku 1976 w znanej fanom L.M. Montgomery serii Wydawnictwa Iskry

Ambicja literacka Martina i problemy, jakim musi stawić na tym polu czoła, przypominają zapewne wielu miłośnikom literatury przełomu wieków trudy Emilki, której dzieje opisane zostały przez L.M. Montgomery w trylogii rozpoczynającej się od Emilki ze Srebrnego Nowiu (Emily of New Moon, 1923). Wbrew pozorom czytelnicy obu pozycji spostrzegą mnóstwo podobieństw; bohaterowie żyją w podobnych czasach i oboje próbują zaistnieć na rynku amerykańskim (w przypadku Emilki również kanadyjskim). Dla miłośników tej epoki Martin Eden jest godny polecenia również z tego powodu, że ta obszerna powieść dość wiernie i bardzo barwnie odmalowuje fascynujący okres przełomu wieków.

Okładki polskich wydań Martina Edena

Powieść, ukazująca się w latach 1908–1909 w magazynie „The Pacific Monthly”, wyszła się w formie książkowej w 1909 roku. Pierwsze polskie wydanie wypuściło w 1923 roku warszawskie Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” w tłumaczeniu Stanisławy Kuszelewskiej (ten polski przekład, aczkolwiek nie jedyny, mimo swego wieku, jest wznawiany do dziś). 

wtorek, 22 listopada 2016

Długa i zgubna pogoń miłosna / Louisa May Alcott

W procesie odkurzania zapomnianych tytułów i w poszukiwania początków klasycznej literatury przeznaczonej dla młodzieży czytam wytrwale pozostałe tytuły zasłużonych w tej dziedzinie autorów. W ten sposób docieram często do tytułów, na których lekturę – mimo tego, że potencjalnie mogłyby wpaść mi w ręce w innych okolicznościach – prawdopodobnie nigdy bym się nie zdecydował. Uświadomiła mi to wyraźnie Długa i zgubna pogoń miłosna (A Long Fatal Love Chase) Louisy May Alcott, której inne wydane w Polsce dziełko (Rosalynn) było tematem poprzedniego wpisu.


Reklamowana przez polskiego wydawcę (Prószyński i Spółka) jako „tak śmiała obyczajowo, że nie mogła być opublikowana za życia autorki” oraz jako „zaskakująco współczesny romans i emocjonujący dreszczowiec” powieść ta może być przykładem przesadzonego marketingu. Jest to typowa powieść grozy, która mimo że napisana przez autorkę amerykańską mogłaby równie dobrze wyjść spod pióra jakiejś Angielki. Bohaterka powieści, Rozamunda, to młoda dziewczyna wychowywana przez despotycznego dziadka, która nie wierzy już w to, że jej nieszczęśliwy los mógłby się kiedykolwiek odmienić. Kiedy poznaje ona jednak czarującego światowca, Filipa Tempesta (nazwisko, oznaczające w języku angielskim „burzę”, odzwierciedla nie tylko jego naturę, ale nawiązuje do Szekspirowskiego dramatu pod tym tytułem), Rozamunda stawia wszystko na jedną kartę i przyjmuje propozycję wspólnej ucieczki na statku należącym do tajemniczego, mrocznego mężczyzny; w tym momencie rozpoczyna się właściwa fabuła powieści, której nawet pobieżne streszczenie nie uporządkowałoby jej chronologii w należyty sposób. Dość powiedzieć, że pojawią się w niej postaci byłej kochanki i żony, nieślubnego syna w postaci greckiego służącego, wierna przyjaciółka i jej dystyngowany ojciec – nowy adorator, sceneria zaś będzie zmieniać się niczym w kalejdoskopie, podróżować będziemy od Anglii do południowej Francji, Włoch i Niemiec.

W pewnym momencie lektura powieści stała się dla mnie co najmniej męcząca i dotrwanie do końca wymagało prawdziwego samozaparcia. Jeśli chodzi o ciekawsze elementy tej pozycji to za takie z pewnością może uchodzić dość wierne odmalowanie realiów europejskich z połowy XIX wieku: pojawiają się tu nazwiska prawdziwych artystów działających w tamtym okresie, takich jak śpiewaków operowych, których Louisa May Alcott sama miała okazję podziwiać podczas swojej europejskiej wizyty. Na tym jednak oryginalność dzieła się kończy. Znawcy literatury rozpoznają w Długiej i zgubnej podróży miłosnej wyraźne zapożyczenia z klasyki literackiej, którą autorka na swój sposób trawestowała i kopiowała. Wiele elementów fabuły jak i jej sam ponury, mroczny nastrój nasuwa od razu skojarzenie z Jane Eyre (1847) autorstwa Charlotte Bronte, jeśli zaś chodzi o element ciągłej ucieczki przed nękającym prześladowcą, powracający kamuflaż i ciągłe popadanie w coraz to większe tarapaty, nawet jeśli na horyzoncie tli sie złudne światełko nadziei, na myśl przychodzą mi dwie pozycje z klasyki francuskiej: Historia kawalera des Grieux i Manon Lescaut (Histoire du chevalier Des Grieux et de Manon Lescaut, 1731) Antoine’a Prévosta (tutaj to postać męska, powodowany chorobliwą miłością do niewdzięcznej bohaterki tytułowej, wpada w sidła zastawianych przez nią pułapek) oraz Justyna czyli nieszczęścia cnoty (Justine ou les Malheurs de la Vertu, 1791) Markiza de Sade’a, w której to powieści tytułowa bohaterka, próbując żyć w cnocie, przeżywa kolejne coraz okrutniejsze przygody, poddawana jest na nowo coraz cięższym próbom, z jednego nieszczęścia uciekając w następne. Nie wątpię, że Louisa May Alcott znała kochaną przez publiczność literacką XIX wieku powieści Prévosta (mogła ją również poznać poprzez adaptacje operowe), śmiem jednak mocno wątpić, czy powieść gorszyciela de Sade’a kiedykolwiek wylądowałaby w jej protestanckich dłoniach. To bardzo ciekawe, gdyż najprawdopodniej nieświadoma istnienia tego dzieła Louisa May Alcott stworzyła powieść o wręcz bliźniaczej budowie. Dzieło de Sade’a było jednakże swoistą parodią sentymentalnych powieści angielskiego pisarza Samuela Richardsona, popularnych również w Stanach Zjednoczonych (jeszcze w okresie, kiedy były one kolonią angielską), takich jak Pamela (1740) czy Klaryssa (Clarissa, 1748).

Powieść ma za to bardzo ciekawą historię wydawniczą. Louisa May Alcott napisała ją w roku 1866 (zaraz po zakończeniu wojny secesyjnej), na dwa lata przed publikacją pierwszego tomu swoich Małych kobietek, które okazały się spektakularnym sukcesem i za które do dziś jest pamiętana. Nie znalazł się wydawca gotowy na publikację tego dziełka nieznanej wówczas autorki, napisała je zaraz po powrocie z Europy, gdzie podróżowała w charakterze towarzyszki dla osoby niepełnosprawnej. Pierwotnie powieśc nosiła, zgodnie z ówczesną modą, tytuł A Modern Mephistopheles, or The Fatal Love Chase („Współczesny Mefistofeles” nawiązuje do „Współczesnego Prometeusza”, jak brzmi podtytuł Frankensteina autorstwa Mary Woolstonecraft Shelley [1818]). Autorka chciała powieścią zarobić i wydobyć swą rodzinę z problemów finansowych, stąd zapewne umiejscowienie akcji powieści w Europie oraz używanie popularnych rozwiązań i modnych chwytów literackich.

Wydawca Alcott, James R. Elliot, postanowił dać powieści jeszcze jedną szansę, skracając długą fabułę i łagodząc jej kontrowersyjne elementy; nadano jej również nowy tytuł, Fair Rosamond (Piękna Rozamunda). Wydanie nie ujrzało jednak nigdy światła dziennego i skrócona wersja dzieła pozostała dostępna jedynie w manuskrypcie. W latach 90-tych XX wieku pierwotny, nieprzejrzany rękopis powieści trafił w ręce nowojorskiego kupca książek, który w 1994 sprzedał go Kentowi Bicknellowi, który zapłacił za niego sumę większą niż jego roczny dochód  z pracy na pozycji dyrektora szkoły w New Hampshire. Przejrzawszy manuskrypt Bicknell sprzedał go wydawnictwu Random House, który opublikował w 1995 roku powieść, reklamując ją jako wielkie wydarzenie literackie. 

Pierwsze wydanie amerykańskiego powieści, które stało się bestsellerem w roku 1995

W 1997 roku wydawnictwo Prószyński i Spółka opublikowało powieść w języku polskim w przekładzie znakomitej tłumaczki, Anny Mencwel (docenionej przede wszystkim za tłumaczenie powieści Krew za krew albańskiego pisarza Ismaila Kadarego).

Polskie i jedyne dotyczas wydanie powieści Alcott z 1997 roku

wtorek, 15 listopada 2016

Rosalynn / Louisa May Alcott

Moje poszukiwania w ramach nostalgicznej podróży w świat książek z dzieciństwa zawiodły mnie do pisarki, z którą po raz pierwszy zetknąłem się już wiele lat temu i którą, mimo moich wszelkich zarzutów wobec jej na wskroś sentymentalnych powieści o czterech siostrach March (Małe kobietki i Małe kobietki 2/Dobre żony [Little Women, 1868; Good Wives, 1869]), darzę dużą sympatią.

Louisa May Alcott

Ponieważ obie te powieści są szeroko znane a ja z kolei wolę odkurzać zapomniane tytuły i przybliżać je polskim odbiorcom, postanowiłem nie pisać o Małych kobietkach (również dlatego, że czytałem je dość dawno temu i nie mam specjalnej ochoty odświeżać ich lektury). Zaciekawiły mnie jednak inne tytuły tej autorki, dlatego zacząłem poszukiwać ich polskich wydań. Przed laty czytałem jej bardzo wczesną powiastkę zatytułowaną Tajemnica Edith (The Inheritance, 1849 [opublikowana dopiero w 1997 roku]). Mimo tego, że opowieść ta jest bardzo sentymentalna i z pewnością nie może uchodzić za arcydzieło, zaintrygował mnie w niej fakt, że autorka poruszyła w niej zupełnie inną tematykę niż uczyniła to później w swoich słynnych powiesciach amerykańskich, sięgała tutaj do popularnego gatunku powieści grozy i przenosiła akcję do krajów europejskich (w tym przypadku Anglii, chociaż bohaterka tytułowa jest z pochodzenia również Włoszką). Pod względem fabuły było tej powieści jednak zdecydowanie bliżej do Jane Austen aniżeli do L.M. Montgomery.

W ostatnim czasie sięgnąłem po pozostałe wydane w Polsce powieści Alcott. Jedną z nich jest Rosalynn, której piękny tytuł sugerował mi kolejną powieść gotycką tudzież sentymentalny romans rozgrywający się wśród mrocznych szkockich wzgórz... Tymczasem powieść okazała się czymś zupełnie innym, gatunkowo bardzo zbliżonym do Małych kobietek. Podczas lektury pierwszych rozdziałów, oczekując punktu zwrotnego w posuwającej się naprzód w żółwim tempie akcji, zadawałem sobie co chwila pytanie co to właściwie ma być?; czyta się koszmarnie, tłumaczenie jest bardzo koślawe (że o wydaniu nie wspomnę, prawdziwy horror! – ale o tym jeszcze za chwilę), tekst jest jakby pocięty, brak ciągłości akcji. Moje przypuszczenia zaczęło się wyjaśniać w momencie, gdy zacząłem zagłębiać się w dzieje wydawnicze tego tytułu... Okazały się one dużo ciekawsze od samej powieści, wręcz niesamowite, i właściwie temu tematowi chciałem poświęcić ten wpis.

Rozalii Bernsteinowej, pierwszej polskiej tłumaczce Ani z Zielonego Wzgórza, zarzuca się nagminnie wręcz „rzeźnickie” potraktowanie oryginału L.M. Montgomery; przyczyną takiej oceny są skróty i braki wyeksponowania cytatów literackich oraz dość daleko idące spolszczenie realiów kanadyjskiej prowincji (słynne „dworki” zamiast „farm”, „księża” zamiast „pastorów” itd.) W porównaniu jednak z potraktowaniem przez wydawców polskich materiału, z którego powstała Rosalynn Louisy May Alcott, Bernsteinowa mogłaby uchodzić za tłumaczkę wręcz wzorcową.

Okładka polskiego wydania powieści z 1992 roku - imię autorki wydrukowano z błędem jako Luisa May Alcott

Na sam początek – tytuł. W książce wydanej w 1992 roku przez poznańskie wydawnictwo Geminus-Res Rosalynn figuruje również jako tytuł oryginału; tymczasem w bibliografii Louisy May Alcott tytuł taki nie widnieje w ogóle. Co ciekawsze, po przejrzeniu oryginałów, do których udało mi się w końcu dotrzeć, stwierdziłem ze zdziwieniem, że w oryginale bohaterka tytułowa nie nosi wcale imienia Rosalynn, lecz Rosamond, zdrabniane do Rose. Skąd więc decyzja o wydaniu książki pod tym właśnie tytułem i przemianowanie bohaterki na Rosalynn? Czyżby były to cele marketingowe?

Rynek książki młodzieżowej wczesnych lat 90-tych poprzedniego wieku polegał w lwiej części na wznawianiu tytułów, do których prawa (autorskie i tłumaczeniowe) już wygasły; były to więc pozycje wydane jeszcze w okresie zaborów (późny wiek XIX, wczesny XX) tudzież w latach międzywojennych (tak jak było w przypadku The Lamplighter [Latarnik z Bostonu/Tajemnica Gertrudy] Marii Susanny Cummins czy Rebeki ze Słonecznego Potoku Kate Douglas Wiggin). W przypadku Rosalynn wydawnictwo Geminus-Res popełniło adaptację – do czego się zresztą przyznaje, nie podając informacji o osobie odpowiedzialnej za tłumaczenie dzieła. Adaptacji dokonała Maria Ginter, która – do czego udało mi się dotrzeć – wydała w tym wydawnictwie również repetytoria przedmaturalne zatytułowe Przed egzaminem z języka polskiego. Czy jest to ta sama Maria Ginter, która napisała popularne na przełomie lat 80-tych i 90-tych powieści biograficzne Galopem na przełaj, Z wiatrem, pod wiatr i Po rosie, po grudzie – nie wiem, wydaje mi się, że jest to jednak zbieżność nazwisk.


Powieściami, które „złożyły się” na naszą polską Rosalynn, były Eight Cousins, or the Aunt-Hill (1875) oraz jej kontynuacja Rose in Bloom (1876). Oba te tytuły cieszą się do dziś umiarkowaną popularnością (zawsze w końcu pozostaną w cieniu Małych kobietek, aczkolwiek wykazują z nimi wiele podobieństw). Pierwsza z nich opowiada historię osieroconej dziewczynki – Rose – która, będąc wychowywana przez starsze ciotki, przejawia symptomy chorób i depresji. Dopiero w momencie, kiedy  wychowania dziewczynki podejmuje się jej stryj, bohaterka zaczyna bawić się ze swoimi rówieśnikami, przede wszystkim ze swoimi siedmioma kuzynami – mimo tego, że na początku przejawia ogromną niechęć do chłopców. Stryj postanawia w końcu przyjąć ją na rok pod swój dach, na próbę; po roku Rose może podjąć decyzję, u kogo pozostanie na dobre. Jak więc łatwo wysnuć z powyższego opisu jest to typowa powieść dziecięca, w której obserwowana przez nas bohaterka przechodzi metamorfozę z zaniedbanego, zahukanego dziecka w zdrową i ciekawą świata dziewczynę. Co ciekawe jednak, to właśnie chłopcy – jej kuzyni stają się często głównymi bohaterami przygód i Rose otrzyma swoją rolę w ich męskich przygodach; raz będzie działac niczym katalizator ich ich złej energii, innym razem zmiękczać ich zatwardziałe charaktery, jeszcze kiedy indziej – godzić zwaśnionych przyjaciół. Jak się nietrudno domyślić, w przyszłości rozkocha w sobie przynajmniej kilku ze swoich licznych adoratorów i sama zakocha się w tym jednym jedynym – o którego jednak chodzi pozostaje zagadką w zasadzie do ostatnich stronic książki. Te wydarzenia składają się jednak na kontynuację powieści, czyli Rose in Bloom (w dosłownym przekładzie „Rozkwitająca róża”).

Pierwsza powieść została wydana w języku polskim jako Pięć ciotek i siedmiu kuzynów Elżuni (należy zwrócić uwagę na dość luźne potraktowanie pierwotnego tytułu, przy zgodności jednak zestawień liczbowych bohaterów) jeszcze w okresie rozbiorowym, w roku 1897 we Lwowie w wydawnictwie Mały Światek (w Bibliografii Polskiej Estreicherów [UJ] jako tłumaczka figuruje W. Nitmanowa, zaś jako autorka – Ludwika[!] May Alcott); w tej wersji imię bohaterki zostało zmienione na Elżunię.

Okładka i strona tytułowa pierwszego polskiego wydania powieści (części pierwszej) z 1897 roku

W okresie międzywojennym, w roku 1932, w Księgarni J. Przeworskiego ukazała się Różyczka w tłumaczeniu Janiny Buchholtzowej (tej samej, która spolszczyła The Lamplighter w 1933, przetłumaczyła zresztą wydaną również w 1932 inną powieść Louisy May Alcott, Janka i Janek [Jack and Jill: A Village Story, 1880]). Pojawiająca się w internecie informacja, jakoby pozycja ta pod tytułem Rozkwitła róża ukazała się kiedyś w języku polskim, jest zmyśleniem i jakimś ciągłe powielanym dawno wygenerowanym błędem. Rosalynn, wydana w 1992 roku, jest właśnie wznowieniem owej Różyczki z 1932 roku (wydanej, jak nietrudno obliczyć równo 60 lat wcześniej).


Trudno dostępne wydanie Różyczki z 1932 roku wraz z zawartymi w nim ilutracjami (autor nie został podany; są one oczywiście anachroniczne wobec czasu akcji)

Różyczka/Rosalynn jest kontaminacją obu powieści, (Eight Cousins) i jej kontynuacji (Rose in Bloom). Nie jest jednak kompilacją całości! Polska Różyczka/Rosalynn składa się w sumie z 28 rozdziałów. Oryginał pierwszej części – z 24, kontynuacja – z 22; w sumie dałoby nam to liczbę 46. Z 24 rozdziałów oryginalnej wersji pierwszej części pozostawiono w wersji polskiej 19, tekst jednak nie został skrócony, a inkorporowany do pozostałych rozdziałów. Kontynuacja została jednak mocno okrojona, gdyż z pierwotnych 22 rozdziałów pozostało faktycznie jedynie 8.

Interesujące są spolszczenia imion bohaterów, które zaskakują oryginalnością; postacie dwóch najważniejszych ciotek bohaterki noszą w wersji polskiej imiona Abundancji i Pacyfiki, w oryginale zaś nazywają się odpowiednio Aunt Plenty oraz Sister Peace. Z postaci o niezmienionych imionach pozostała jedynie Phebe, niepiśmienna służąca, która w kontynuacji powieści otrzymuje wykształcenie i zostaje uznaną śpiewaczką, w której zakochuje się jeden z siedmiu kuzynów (z początku potencjalny ten związek postrzegany będzie za mezalians, później jednak para otrzyma błogosławieństwo rodziny po tym, jak Phebe opiekuje się śmiertelnie chorym stryjem i ratuje go od śmierci).

Wspomniałem na początku o tym, że samo wydanie woła o pomstę do nieba i jest to prawda; tragiczna interpunkcja (brak przecinków, kropek na końcu zdania), brakujące słowa, literówki jak również brak całych fraz zdecydowanie utrudniają lekturę tej bądź co bądź wdzięcznej powieści. Gołym okiem widać, że tekst przed oddaniem do druku nie był poddany żadnej korekcie, zabrakło również jakiejkolwiek redakcji. Ten stan rzeczy utrzymuje się do momentu, kiedy kończy się fabuła pierwszej części; w drugiej (która zaczyna się od rozdziału 20) widać zdecydowaną poprawę, zupełnie tak, jakby ktoś wreszcie porządnie przygotował tekst do publikacji. Co mogło się do tego przyczynić? Wydaje mi się, że zawiniła tutaj technika – już we wczesnych latach 90-tych nawet początkujące wydawnictwa używały profesjonalnych skanerów, które zczytując stare książki generowały z nich materiał gotowy do obróbki w edytorze tekstu. Wyobrażam sobie, że zdygitalizowanie wydania z końca XIX wieku bez korekty czy redakcji mogło dać właśnie taki efekt (być może było ono wybrakowane lub brudne). Z kolei ostatnie, wybrane rozdziały kontynuacji zostały pochodzą (zapewne, niestety nie mam dostępu do tego wydania, aby to sprawdzić) z tłumaczenia Buchholtzowej, które dla ówczesnego skanera wydawniczego było zdecydowanie czytelniejsze; zaznajomiony z tłumaczeniem The Lamplighter autorstwa Buchholtzowej jestem w stanie stwierdzić, że ten przekład z lat 30-tych czyta się dziś bez większych problemów, nie wspominając już o lepszej jakości papieru i druku w tamtych czasach w porównaniu z wydaniami książek dla młodzieży jeszcze pod koniec XIX stulecia.




Okładki i ilustracje z wydań amerykańskich przedstawiające klan Campbellów - siedmiu kuzynów i Rose, częstokroć w kiltach

Do samej Rosalynn mam uczucia co najmniej mieszane. Poznawszy jej burzliwe i poniekąd fascynujące dzieje wydawnicze zacząłem jej na swój sposób współczuć.  Dzięki temu ta początkowa niechęć wkrótce znikła, szczególnie że lektura ostatnich rozdziałów sprawiła mi zdecydowanie większą przyjemność niż żmudne mierzenie się z treścią pierwotnej części tego dwuczęściowego cyklu (może to wynikać z faktu, że zdecydowanie wolę dzieje bohaterów będących już młodymi ludźmi aniżeli małymi dziećmi). Oczywiście pozostaje żal, że powieści te nie doczekały się w powojennej Polsce wydań na odpowiednim poziomie – z przyjemnością poznałbym pełne dzieje rodziny Campbellów opisanych w kontynuacji Rose in Bloom, tym bardziej iż wiele wątków (wykorzystanych przez Alcott w latach 70-tych XIX wieku) zostało przetrawestowanych przez późniejsze pisarki i pisarzy, m.in. Frances Hodgson-Burnett czy L.M. Montgomery. Bardzo podobały mi się wszelkie szkockie wtręty – rodzina Campbellów, mimo że osiadła od pokoleń w Bostonie, z dumą akcentuje swoje korzenie, śpiewając czy cytując ludowe ballady szkockie czy też prezentując się w szkockich strojach narodowych – kiltach; w wydaniach z ilustracjami, których to polskie niestety nie posiada, epizod opisujący pierwsze spotkanie Rose z jej siedmiona kuzynami, kiedy to bohaterka zaskoczona była ich odświętnym odzieniem, wybierany był często na okładki książek, stając się swoistym emblematem tego tytułu.