Moje poszukiwania w ramach
nostalgicznej podróży w świat książek z dzieciństwa zawiodły mnie do pisarki, z
którą po raz pierwszy zetknąłem się już wiele lat temu i którą, mimo moich
wszelkich zarzutów wobec jej na wskroś sentymentalnych powieści o czterech
siostrach March (Małe kobietki i Małe kobietki 2/Dobre żony [Little Women,
1868; Good Wives, 1869]), darzę dużą
sympatią.
Louisa May Alcott
Ponieważ obie te powieści są
szeroko znane a ja z kolei wolę odkurzać zapomniane tytuły i przybliżać je
polskim odbiorcom, postanowiłem nie pisać o Małych
kobietkach (również dlatego, że czytałem je dość dawno temu i nie mam
specjalnej ochoty odświeżać ich lektury). Zaciekawiły mnie jednak inne tytuły
tej autorki, dlatego zacząłem poszukiwać ich polskich wydań. Przed laty czytałem
jej bardzo wczesną powiastkę zatytułowaną Tajemnica
Edith (The Inheritance, 1849
[opublikowana dopiero w 1997 roku]). Mimo tego, że opowieść ta jest bardzo
sentymentalna i z pewnością nie może uchodzić za arcydzieło, zaintrygował mnie
w niej fakt, że autorka poruszyła w niej zupełnie inną tematykę niż uczyniła to
później w swoich słynnych powiesciach amerykańskich, sięgała tutaj do
popularnego gatunku powieści grozy i przenosiła akcję do krajów europejskich (w
tym przypadku Anglii, chociaż bohaterka tytułowa jest z pochodzenia również Włoszką).
Pod względem fabuły było tej powieści jednak zdecydowanie bliżej do Jane Austen
aniżeli do L.M. Montgomery.
W ostatnim czasie sięgnąłem po
pozostałe wydane w Polsce powieści Alcott. Jedną z nich jest Rosalynn, której piękny tytuł sugerował
mi kolejną powieść gotycką tudzież sentymentalny romans rozgrywający się wśród
mrocznych szkockich wzgórz... Tymczasem powieść okazała się czymś zupełnie
innym, gatunkowo bardzo zbliżonym do Małych
kobietek. Podczas lektury pierwszych rozdziałów, oczekując punktu zwrotnego
w posuwającej się naprzód w żółwim tempie akcji, zadawałem sobie co chwila
pytanie co to właściwie ma być?; czyta się koszmarnie, tłumaczenie jest
bardzo koślawe (że o wydaniu nie wspomnę, prawdziwy horror! – ale o tym jeszcze
za chwilę), tekst jest jakby pocięty, brak ciągłości akcji. Moje przypuszczenia
zaczęło się wyjaśniać w momencie, gdy zacząłem zagłębiać się w dzieje
wydawnicze tego tytułu... Okazały się one dużo ciekawsze od samej powieści,
wręcz niesamowite, i właściwie temu tematowi chciałem poświęcić ten wpis.
Rozalii Bernsteinowej, pierwszej polskiej
tłumaczce Ani z Zielonego Wzgórza, zarzuca
się nagminnie wręcz „rzeźnickie” potraktowanie oryginału L.M. Montgomery; przyczyną
takiej oceny są skróty i braki wyeksponowania cytatów literackich oraz dość
daleko idące spolszczenie realiów kanadyjskiej prowincji (słynne „dworki”
zamiast „farm”, „księża” zamiast „pastorów” itd.) W porównaniu jednak z
potraktowaniem przez wydawców polskich materiału, z którego powstała Rosalynn Louisy May Alcott, Bernsteinowa
mogłaby uchodzić za tłumaczkę wręcz wzorcową.
Okładka polskiego wydania powieści z 1992 roku - imię autorki wydrukowano z błędem jako Luisa May Alcott
Na sam początek – tytuł. W książce
wydanej w 1992 roku przez poznańskie wydawnictwo Geminus-Res Rosalynn figuruje również jako tytuł
oryginału; tymczasem w bibliografii Louisy May Alcott tytuł taki nie widnieje w
ogóle. Co ciekawsze, po przejrzeniu oryginałów, do których udało mi się w końcu
dotrzeć, stwierdziłem ze zdziwieniem, że w oryginale bohaterka tytułowa nie
nosi wcale imienia Rosalynn, lecz Rosamond, zdrabniane do Rose. Skąd więc
decyzja o wydaniu książki pod tym właśnie tytułem i przemianowanie bohaterki na
Rosalynn? Czyżby były to cele marketingowe?
Rynek książki młodzieżowej wczesnych
lat 90-tych poprzedniego wieku polegał w lwiej części na wznawianiu tytułów, do
których prawa (autorskie i tłumaczeniowe) już wygasły; były to więc pozycje
wydane jeszcze w okresie zaborów (późny wiek XIX, wczesny XX) tudzież w latach
międzywojennych (tak jak było w przypadku The
Lamplighter [Latarnik z Bostonu/Tajemnica Gertrudy] Marii Susanny
Cummins czy Rebeki ze Słonecznego Potoku
Kate Douglas Wiggin). W przypadku Rosalynn
wydawnictwo Geminus-Res popełniło adaptację – do czego się zresztą przyznaje,
nie podając informacji o osobie odpowiedzialnej za tłumaczenie dzieła.
Adaptacji dokonała Maria Ginter, która – do czego udało mi się dotrzeć – wydała
w tym wydawnictwie również repetytoria przedmaturalne zatytułowe Przed egzaminem z języka polskiego. Czy
jest to ta sama Maria Ginter, która napisała popularne na przełomie lat 80-tych
i 90-tych powieści biograficzne Galopem
na przełaj, Z wiatrem, pod wiatr
i Po rosie, po grudzie – nie wiem,
wydaje mi się, że jest to jednak zbieżność nazwisk.

Powieściami, które „złożyły się”
na naszą polską Rosalynn, były Eight Cousins,
or the Aunt-Hill (1875) oraz jej kontynuacja Rose in Bloom (1876). Oba te tytuły cieszą się do dziś umiarkowaną
popularnością (zawsze w końcu pozostaną w cieniu Małych kobietek, aczkolwiek wykazują z nimi wiele podobieństw).
Pierwsza z nich opowiada historię osieroconej dziewczynki – Rose – która, będąc
wychowywana przez starsze ciotki, przejawia symptomy chorób i depresji. Dopiero
w momencie, kiedy wychowania dziewczynki
podejmuje się jej stryj, bohaterka zaczyna bawić się ze swoimi rówieśnikami,
przede wszystkim ze swoimi siedmioma kuzynami – mimo tego, że na początku
przejawia ogromną niechęć do chłopców. Stryj postanawia w końcu przyjąć ją na
rok pod swój dach, na próbę; po roku Rose może podjąć decyzję, u kogo
pozostanie na dobre. Jak więc łatwo wysnuć z powyższego opisu jest to typowa
powieść dziecięca, w której obserwowana przez nas bohaterka przechodzi
metamorfozę z zaniedbanego, zahukanego dziecka w zdrową i ciekawą świata
dziewczynę. Co ciekawe jednak, to właśnie chłopcy – jej kuzyni stają się często
głównymi bohaterami przygód i Rose otrzyma swoją rolę w ich męskich przygodach;
raz będzie działac niczym katalizator ich ich złej energii, innym razem
zmiękczać ich zatwardziałe charaktery, jeszcze kiedy indziej – godzić zwaśnionych
przyjaciół. Jak się nietrudno domyślić, w przyszłości rozkocha w sobie
przynajmniej kilku ze swoich licznych adoratorów i sama zakocha się w tym
jednym jedynym – o którego jednak chodzi pozostaje zagadką w zasadzie do
ostatnich stronic książki. Te wydarzenia składają się jednak na kontynuację
powieści, czyli Rose in Bloom (w
dosłownym przekładzie „Rozkwitająca róża”).
Pierwsza powieść została wydana w
języku polskim jako
Pięć ciotek i siedmiu
kuzynów Elżuni (należy zwrócić uwagę na dość luźne potraktowanie pierwotnego tytułu, przy zgodności jednak zestawień liczbowych bohaterów) jeszcze w okresie rozbiorowym, w roku 1897 we Lwowie w
wydawnictwie Mały Światek (w Bibliografii Polskiej Estreicherów [UJ] jako tłumaczka
figuruje W. Nitmanowa, zaś jako autorka – Ludwika[!] May Alcott); w tej wersji
imię bohaterki zostało zmienione na Elżunię.
Okładka i strona tytułowa pierwszego polskiego wydania powieści (części pierwszej) z 1897 roku
W okresie międzywojennym, w roku
1932, w Księgarni J. Przeworskiego ukazała się
Różyczka w tłumaczeniu Janiny Buchholtzowej (tej samej, która
spolszczyła
The Lamplighter w 1933,
przetłumaczyła zresztą wydaną również w 1932 inną powieść Louisy May Alcott,
Janka i Janek [
Jack and Jill: A Village Story, 1880]). Pojawiająca się w internecie informacja, jakoby pozycja ta pod tytułem
Rozkwitła róża ukazała
się kiedyś w języku polskim, jest zmyśleniem i jakimś ciągłe powielanym dawno wygenerowanym błędem.
Rosalynn, wydana w 1992 roku, jest właśnie wznowieniem owej
Różyczki z 1932 roku (wydanej, jak nietrudno obliczyć równo 60 lat wcześniej).
Trudno dostępne wydanie Różyczki z 1932 roku wraz z zawartymi w nim ilutracjami (autor nie został podany; są one oczywiście anachroniczne wobec czasu akcji)
Różyczka/Rosalynn jest kontaminacją obu powieści, (Eight Cousins) i jej kontynuacji (Rose in Bloom). Nie jest jednak kompilacją całości! Polska Różyczka/Rosalynn składa się w sumie z 28
rozdziałów. Oryginał pierwszej części – z 24, kontynuacja – z 22; w sumie
dałoby nam to liczbę 46. Z 24 rozdziałów oryginalnej
wersji pierwszej części pozostawiono w wersji polskiej 19, tekst jednak nie
został skrócony, a inkorporowany do pozostałych rozdziałów. Kontynuacja została
jednak mocno okrojona, gdyż z pierwotnych 22 rozdziałów pozostało faktycznie
jedynie 8.
Interesujące są spolszczenia imion bohaterów, które zaskakują oryginalnością;
postacie dwóch najważniejszych ciotek bohaterki noszą w wersji polskiej imiona
Abundancji i Pacyfiki, w oryginale zaś nazywają się odpowiednio Aunt Plenty
oraz Sister Peace. Z postaci o niezmienionych imionach pozostała jedynie Phebe,
niepiśmienna służąca, która w kontynuacji powieści otrzymuje wykształcenie i
zostaje uznaną śpiewaczką, w której zakochuje się jeden z siedmiu kuzynów (z
początku potencjalny ten związek postrzegany będzie za mezalians, później
jednak para otrzyma błogosławieństwo rodziny po tym, jak Phebe opiekuje się
śmiertelnie chorym stryjem i ratuje go od śmierci).
Wspomniałem na początku o tym, że
samo wydanie woła o pomstę do nieba i jest to prawda; tragiczna interpunkcja
(brak przecinków, kropek na końcu zdania), brakujące słowa, literówki jak również
brak całych fraz zdecydowanie utrudniają lekturę tej bądź co bądź wdzięcznej powieści.
Gołym okiem widać, że tekst przed oddaniem do druku nie był poddany żadnej
korekcie, zabrakło również jakiejkolwiek redakcji. Ten stan rzeczy utrzymuje
się do momentu, kiedy kończy się fabuła pierwszej części; w drugiej (która
zaczyna się od rozdziału 20) widać zdecydowaną poprawę, zupełnie tak, jakby
ktoś wreszcie porządnie przygotował tekst do publikacji. Co mogło się do tego
przyczynić? Wydaje mi się, że zawiniła tutaj technika – już we wczesnych latach
90-tych nawet początkujące wydawnictwa używały profesjonalnych skanerów, które
zczytując stare książki generowały z nich materiał gotowy do obróbki w edytorze
tekstu. Wyobrażam sobie, że zdygitalizowanie wydania z końca XIX wieku bez
korekty czy redakcji mogło dać właśnie taki efekt (być może było ono
wybrakowane lub brudne). Z kolei ostatnie, wybrane rozdziały kontynuacji
zostały pochodzą (zapewne, niestety nie mam dostępu do tego wydania, aby to sprawdzić) z tłumaczenia Buchholtzowej, które dla ówczesnego
skanera wydawniczego było zdecydowanie czytelniejsze; zaznajomiony z tłumaczeniem The Lamplighter autorstwa Buchholtzowej jestem w stanie stwierdzić, że ten przekład z lat 30-tych czyta się dziś bez większych problemów, nie wspominając już o lepszej jakości papieru i druku w tamtych czasach w porównaniu z wydaniami książek dla młodzieży jeszcze pod koniec XIX stulecia.





Okładki i ilustracje z wydań amerykańskich przedstawiające klan Campbellów - siedmiu kuzynów i Rose, częstokroć w kiltach
Do samej Rosalynn mam uczucia co najmniej mieszane. Poznawszy jej burzliwe i
poniekąd fascynujące dzieje wydawnicze zacząłem jej na swój sposób współczuć. Dzięki temu ta początkowa niechęć wkrótce
znikła, szczególnie że lektura ostatnich rozdziałów sprawiła mi zdecydowanie
większą przyjemność niż żmudne mierzenie się z treścią pierwotnej części tego
dwuczęściowego cyklu (może to wynikać z faktu, że zdecydowanie wolę dzieje
bohaterów będących już młodymi ludźmi aniżeli małymi dziećmi). Oczywiście
pozostaje żal, że powieści te nie doczekały się w powojennej Polsce wydań na odpowiednim poziomie
– z przyjemnością poznałbym pełne dzieje rodziny Campbellów opisanych w
kontynuacji Rose in Bloom, tym
bardziej iż wiele wątków (wykorzystanych przez Alcott w latach 70-tych XIX
wieku) zostało przetrawestowanych przez późniejsze pisarki i pisarzy, m.in.
Frances Hodgson-Burnett czy L.M. Montgomery. Bardzo podobały mi się wszelkie
szkockie wtręty – rodzina Campbellów, mimo że osiadła od pokoleń w Bostonie, z
dumą akcentuje swoje korzenie, śpiewając czy cytując ludowe ballady szkockie czy
też prezentując się w szkockich strojach narodowych – kiltach; w wydaniach z
ilustracjami, których to polskie niestety nie posiada, epizod opisujący
pierwsze spotkanie Rose z jej siedmiona kuzynami, kiedy to bohaterka zaskoczona
była ich odświętnym odzieniem, wybierany był często na okładki książek, stając
się swoistym emblematem tego tytułu.