czwartek, 30 kwietnia 2020

Maryla z Zielonego Wzgórza / Sarah McCoy

Kilka tygodni temu, kiedy rozpoczęła się nieszczęsna kwarantanna spowodowana korona wirusem, zakupiłem poprzez serwis bonito.pl kolejny prequel Ani z Zielonego Wzgórza L.M. Montgomery, który ukazał się na polskim rynku (parę lat temu opisałem na blogu pisany z perspektywy postaci Ani prequel autorstwa Budge Wilson zatytułowany Droga do Zielonego Wzgórza). Tym razem – jak sugeruje już sam tytuł powieści – przedstawione zostają nam losy rodziny Cuthbertów, w tym przede wszystkim Maryli, w okresie przed przybyciem Ani Shirley na Wyspę Księcia Edwarda. Autorką tego wydanego w 2018 roku dziełka jest Sarah McCoy, popularna pisarka amerykańska, której wcześniejsze powieści Córka piekarza i Dzieci kartografa dostępne są również na naszym polskim rynku wydawniczym.

Okładka polskiego wydania powieści z 2020 roku

Mimo tego, iż przeczytałem na temat Maryli… wiele pozytywnych opinii, sam nie mogę zaliczyć się do wielbicieli tej powieści. Rozumiem, że może ona wypełniać – skoro ma taki zamiar – pewną lukę w biografii Maryli, która szczególnie nam, czytelnikom XXI wieku, wydaje się bardzo intrygująca. To prawda, Maryla jest postacią wyjątkową, która z pewnością zasługuje na większą uwagę, a lakoniczne wzmianki o jej przeszłości obecne na kartach cyklu powieściowego L.M. Montgomery potrafią rozbudzić wyobraźnię… Jednak postać stworzona przez McCoy dla mnie nie ma z książkową Marylą zbyt wiele wspólnego, brak mi poczucia integralności tych dwóch kobiet. Autorka starała się dogłębnie zanalizować dzieciństwo i młodość Maryli pod kątem psychologicznym oraz socjologicznym – dlaczego tak bardzo obstaje ona (wraz ze swoim bratem, Mateuszem) przy konserwatywnych poglądach politycznych (w końcu pod ich wpływem Ania sama oświadcza, że będzie konserwatystką, mimo iż w swoim życiu postępuje zdecydowanie częściej jako liberał!), jaki wpływ miało na nią dość surowe wychowanie na gospodarstwie rolnym (jak wiemy od L.M. Montgomery, mieli oni z Mateuszem bardzo surowego ojca). Tego wszystkiego zabrakło mi u McCoy. Zielone Wzgórze z młodości Maryli nie jest bynajmniej miejscem surowym, na które zbawienny wpływ miało dopiero przybycie sieroty Ani w okresie, kiedy mieszkało na nim już tylko rodzeństwo Cuthbertów. Można odnieść wrażenie, że na tej farmie aż roi się od wszelkich gości i przygodnych włóczęgów! Nie mówiąc o strzelaninie, do której prawie że dochodzi pod sam koniec tego prequelu – wydarzenie takiej wagi z pewnością przetrwałoby w pamięci Maryli i byłoby wielokrotnie przywoływane w rozmowach z Anią. Przy czymś takim nawet psoty niesfornej Ani Shirley wydają się być po prostu nic nieznaczącymi błahostkami…

Integralności brakowało mi również w przypadku postaci Mateusza (ten u McCoy sprawia wyjątkowo antypatyczne wrażenie mruka i młodocianego pijaczka…) oraz Małgorzaty (Rachel) Linde (Lynde) – pochodzi ona z przebogatego domu nuworyszy, w którym wszelkie prace domowe wykonuje służba. Skąd więc Małgorzata znałaby wszelkie sposoby na wywabianie plam oraz przepisy na pieczenie placków?

Sarah McCoy

Autorka, jak podkreślają wszyscy czytelnicy i recenzenci, wprowadza wiele wątków z XIX-wiecznej historii Kanady. Mamy tu do czynienia z okresem znanym w historii Stanów Zjednoczonych (autorka jest wszakże Amerykanką) pod nazwą antebellum. Na południu utrzymuje się jeszcze niewolnictwo, a znany chociażby ze stron Chaty Wuja Toma (Uncle Tom’s Cabin, 1852) Harriet Beecher Stowe szlak Underground Railroad, prowadzący przez gospodarstwa mieszkających w Pensylwanii kwakrów na północ, do samej Kanady, kończy swój bieg częściowo właśnie w… starym, dobrym Avonlea. Główną działaczką jest ciotka Maryli, Elizabeth, będąca lustrzanym odbiciem jej zmarłej przedwcześnie matki – jest wszak jej siostrą bliźniczką, mieszkającą zaraz przy granicy, niedaleko wodospadu Niagara.

Znajdziemy tu też, niestety, kilka anachronizmów. Autorka na siłę czyni ze swoich postaci w pełni świadome postaci z XXI wieku – skąd bowiem protestanccy farmerzy z Wyspy Księcia Edwarda mieliby w pierwszej połowie wieku XIX znać pierwotną, indiańską nazwę swojej wyspy – Abegweit – i w dodatku podziwiać jej piękno i urok poetycki? Taka informacja nie należała w tamtym czy nawet późniejszym okresie do wiedzy ogólnej, nie wspominając o (delikatnie mówiąc) niechętnym stosunku potomków europejskich emigrantów wobec ludności rdzennej… Wystarczyłoby zacytować zdania, które znajdziemy w pierwszym tomie pamiętników samej Maud.

Nie chcę zdradzać w swojej opinii wszystkich wykorzystywanych przez autorką wątków historycznych – kto ciekawy, niech przeczyta (powieść jest sporych rozmiarów, polskie wydanie liczy ponad 440 stron). Jako samodzielna powieść Maryla… może mogłaby się dla mnie nawet obronić, jako prequel do cyklu L.M. Montgomery – niestety nie…

Tak jak nie chciałbym krytykować samej powieści czy jej autorki, muszę jednak (i niestety, chcę) skrytykować wyjątkowo niedbałe polskie wydanie tego dzieła. Wyszło ono bardzo niedawno – na samym początku roku 2020 nakładem wydawnictwa Świat Książki.

A do czego można było by przyczepić się na początku? Może by tak do tłumaczenia. Dokonała go pani Hanna Kulczycka-Tonderska. Podjęła ona dość dziwną i arbitralną decyzję (być może w porozumieniu z wydawcą) o podzieleniu w swej translacji bohaterów na dwie grupy: takich, którzy noszą imiona polskie, utrwalona tradycją wydawniczą cyklu (mamy więc Marylę, Mateusza, pozostała stara dobra Małgorzata Linde – zamiast żydowsko brzmiącej w polskim uchu Racheli; przyszły ojciec Gilberta to tutaj Janek Blythe!); druga grupa to postaci noszące oryginalne wersje imion anglosaskich (m.in. wspomniana Elizabeth – dlaczego nie Elżbieta?). Czy tłumaczka miała prawo tak postąpić? Tak, mogła – taką podjęła decyzję; można więc to jeszcze darować.

Sarah McCoy przywołuje kilka tytułów amerykańskich i kanadyjskich periodyków, które czytywane są przez młode panny w Avonlea (to takie mrugnięcie okiem do czytelnika, bo w wielu w nich publikowała później, na przełomie XIX i XX wieku, sama Maud): ich tytuły przywoływane są raz kursywą, a raz w cudzysłowie. Z tym należałoby zrobić porządek. Tutaj nie tylko tłumaczka, ale i redakcja nieco zawiodła. Ale i to można by od biedy odpuścić…

Horrendalnym jednak błędem, który wyjątkowo mnie raził przy lekturze, było nazewnictwo samej wyspy: wielokrotnie bowiem PEI, czyli Prince Edward Island (Wyspa Księcia Edwarda) pojawia się na kartach tej książki jako… Wyspa Świętego Edwarda! Czyżby kontaminacja poprawnej nazwy wyspy z Zatoką Świętego Wawrzyńca? Skąd taki dziwny błąd – zmęczenie materiałem to czy już po prostu niewiedza?

Jednak to jeszcze nie wszystko, bowiem ukoronowaniem tej listy błędów będzie – nieszczęsne – krótkie posłowie Od autorki; nie sama ona tutaj jednak zawiniła, ale niekompetentna polska redakcja wydawnictwa Świat Książki! Pokusiła się ona bowiem – a był to klasyczny strzał w kolano – na podanie przy tytułach cyklu powieści o Ani z Zielonego Wzgórza oraz „najbardziej znane w Polsce tytuły” poszczególnych części cyklu (ktoś zauważył przynajmniej, że bywają różne!) oraz daty ich pierwszych wydań. A tam… kompletny groch z kapustą – absolutny bałagan…


Wystarczy jeden rzut oka, aby dostrzec rażące błędy! I jaką odpowiedź znaleźć na proste pytanie: skąd się one tutaj wzięły? Czyżby w wydawnictwie Świat Książki nikt nie potrafił posługiwać się katalogami bibliotecznymi? Przecież takie informacje można znaleźć bardzo łatwo, szczególnie że cykl L.M. Montgomery opisany jest w tym momencie bardzo szczegółowo. Jeśli się nie chce zaglądać do katalogów, to można przecież zawsze znaleźć te informacje w Internecie, chociażby wpisując zapytanie w przeglądarkę. Kto tutaj zawinił? Bo chyba nie była to sama tłumaczka. Może była to Urszula Ruzik-Kulińska, widniejąca jako wydawca tego tytułu? A może Iwona Denkiewicz, redaktor prowadzący (dlaczego taka męska forma?) wespół z redaktorką, Marią Wirchanowską? Korekta, czyli Jadwiga Piller i Irena Kulczycka, również nie powinny się specjalnie chwalić pracą przy tym tytule (o tym było już powyżej…)

Dla szanownych wydawców jak i wszelkich czytelników, którzy chcieliby znaleźć poprawne informacje, prezentuję poniżej sprostowanie. Cyfry odnoszą się oczywiście do tytułów z listy przytoczonej w posłowiu.

I i II – te podane są prawidłowo, osoba tłumaczki, daty wydania powieści (aczkolwiek w przypadku pierwszej Ani... tom podzielony był na dwie części, które ukazały się odpowiednio w latach 1911/1912 (całość ukazała się jednak w zwartym wydaniu – to gwoli ścisłości). Wymienione zostały wydawnictwa, chociaż nieco niekonsekwentnie, gdyż informacje te zostały pominięte w przypadku kolejnych tytułów.

III – błąd horrendalny. Janina Zawisza-Krasucka owszem, przetłumaczyła tę część, ale wydała ją w 1931 (nie zaś w 1930!) w Retorze pod tytułem Ania na uniwersytecie (to najpopularniejsze, w zasadzie jedyne – z jednym wyjątkiem – współcześnie wznawiane tłumaczenie tego tomu). Ania z Wyspy to przekład autorstwa Andrzeja Magórskiego (Marcelego Tarnowskiego) z roku 1930, którego dzieje są tak skomplikowane, że pokrótce nie da się ich tutaj przytoczyć – ciekawych odsyłam do konkretnych publikacji na ten temat…

IV – to może trudna do znalezienia informacja (chociaż w internecie, na blogach, jest obecna!), ale Ania z Szumiących Topoli była wydana po raz pierwszy w Polsce jeszcze przed II wojną światową, w 1939 roku, a tłumaczką tej części była Maria Rafałowicz-Radwanowa. Tłumaczenie numer dwa, powojenne, autorstwa Aleksandry Kowalak-Bojarczuk, ukazało się nakładem Naszej Księgarni dopiero w roku 1977, nie zaś w 1959!. Przy okazji kwerendy wyszło szydło z worka – błędna informacja pochodzi z… wikipedii! Gratulacje raz jeszcze dla „redakcji”.

V – tutaj  bez błędów; data, wydawnictwo, tłumacz zidentyfikowane poprawnie.

VI – tak, ten tom ukazał się bardzo późno, szkoda jednak, że redakcja nie zamieściła nazwiska tłumaczki, Aleksandry Kowalak-Bojarczuk.

VII – bez błędów; było to jednak, o czym nie każdy zapewne wie, wydanie skrócone (bez ostatniego rozdziału).

VIII – kolejne horrendum. Rilla ze Złotego Brzegu ukazała się w tłumaczeniu Janiny Zawiszy-Krasuckiej jeszcze przed II wojną światową, nakładem Retora, już w roku 1933! Wydanie z 1970 (w jednym tomie z Doliną tęczy) było zresztą wznowieniem tego przedwojennego przekładu.

Szkoda, że w ten sposób zmarnowano tyle papieru...