poniedziałek, 9 października 2017

Słowik irlandzki / Edna Lyall

Powieść irlandzkiej pisarki Edny Lyall (1857–1903) zatytułowana Słowik irlandzki należy do tych książek, które wydawnictwo Michała Arcta z lubością reklamowało jako wartościowe dla swoich starszych czytelników. Przekład Zofii Hartinghowej, który ukazał się po raz pierwszy jeszcze w 1915 roku, został przez nie dwukrotnie wznowiony: w 1922 i 1928 roku. Tytuł polski, jak zakładam, przy pierwszy wydaniu w roku 1915 został zmieniony w ostatniej chwili - przy numeracji bloków wewnątrz książki możemy natrafić bowiem na tytuł inny, zbliżony bardziej do oryginału: Dora śpiewaczka.

Edna Lyall

Autorka Słowika irlandzkiego przyszła na świat jako Ada Ellen Bayly (jej preudonim powstał z transpozycji liter w jej prawdziwym nazwisku) w angielskim Brighton i we wczesnym wieku straciła oboje rodziców; większość dzieciństwa spędziła u wuja w Surrey. Sama nigdy nie wyszła za mąż; spędziła życie u boku zamężnych sióstr i brata na wsi Bosbury. Poświęciła się pracy pisarskiej, zostając ostatecznie autorką 18 powieści; charakterystyczny dla jej twórczości jest fakt, iż wykorzystywała bohaterów swoich wcześniejszych dzieł i ukazywała ich dalsze losy (często jako postaci drugoplanowych) w kolejnych powieściach – zabieg znany nam chociażby z prozy Stefana Żeromskiego.

Pierwsze angielskie wydanie Doreen (1894)

Omawiana powieść nosi w oryginale tytuł Doreen: The Story of a Singer i została wydana w 1894 roku. Treść tej powiastki – obszernej i napisanej, mimo wszelkich innych jej zalet, dość niezgrabnie – skupia się wokół kariery muzycznej utalentowanej bohaterki tytułowej (w wersji polskiej Dory), która – występując w charakterystycznej dla niej czerwonej pelerynie – rozsławia we świecie tzw. sprawę irlandzką (dążenie do niepodległości i zrównania praw Irlandczyków i Brytyjczyków), angażując się – nieco przez przypadek, później już bardziej świadomie – w politykę. Ukrywa również smutną tajemnicę – jako dziecko była ona, wraz ze swoim angielskim przyjacielem (później zaś ukochanym) Maksem, świadkiem zabójstwa dokonanego przez irlandzkiego korepetytora. Sekret, który z początku dzieli zakochanych, wkrótce – z powodu wypłynięcia na światło dziennych nowych faktów i chęci zemsty starego kamerdynera, ukrywającego przez lata obciążające dowody – na zawsze już ich złączy, w obliczu sądowego skandalu. Skomplikowaną, naszpikowaną licznymi postaciami powieść czyta się dzisiaj dość ciężko, momentami bywa ona wręcz nużąca, co jednak nie przeszkadzało jej w latach 20-tych XX wieku być pomniejszym bestsellerem wydawnictwa Arcta.

Lyall, Angielka, w swej twórczości dotykała niejednokrotnie kwestii irlandzkiej (Irish Home Rule). Poznała tę tematykę bardzo dobrze, gdyż jeszcze na początku lat 80-tych XIX wieku (1882, 1884) poświęciła jej dylogię zatytułowaną odpowiednio Donovan oraz We Two (Nas dwoje); fabuła tego drugiego dzieła oparte było na biografi Charlesa Bradlaugha, angielskiego polityka wspierającego w swej działalności dążenia Irlandczyków. W Polsce wydano w sumie sześć jej powieści: najstarsza z nich to wydane jeszcze w 1892 przez „Biesiadę Literacką” dwutomowe Czasy Stuartów; pozostałe cztery wyszły w latach 30-tych w tłumaczeniach Janiny Zawiszy-Krasuckiej: Prawda zwycięża, Droga do raju, Błędny rycerz (wszystkie w 1933) oraz Zdobyte szczęście (1934).

Ilustracja z pierwszego angielskiego wydania Doreen

Słowik irlandzki w prasie reklamowany był jako „powieść patriotyczna z walk o wolność”; wydawnictwo Arcta zawzięcie lobbowało ten tytuł, widząc w nim dobry przykład dla młodzieży polskiej, a więc żyjącej w kraju, który właśnie przywrócony został na mapę Europy (podobnie jak po licznych powstaniach, w tym również tzw. powstaniu wielkanocnym [1916] Irlandia; ostatecznie w 1921 podpisany został Traktat angielsko-irlandzki, powołujący państwo do życia; mimo to Republika Irlandii oficjalnie powstała dopiero w 1937).

Okładka trzeciego polskiego wydania Słowika irlandzkiego (1928): jako autorka podana jest R.(!) Lyall

Powieść została odkurzona z zapomnienia – zaskakująco nie przez gdański Graf czy warszawskie Studio Publishing – dopiero w 1992 roku przez wrocławskie wydawnictwo Siedmioróg. Słowik irlandzki był pierwszą publikacją z „Serii z różową kamelią”, w której w sumie wyszło 7 powieści w estetycznej szacie graficznej (mimo iż można by dyskutować nad sensem przywracania czytelnikom np. streszczeń wielkich powieści, jak miało to miejsce z Maleńką Dorrit Karola Dickensa). Pierwszy tom wyszedł pod patronatem Małgorzaty Musierowicz, znanej pisarki młodzieżowej; po niej patronat ów przejęła niejako Krystyna Siesicka, twórczyni nie mniej znana. Musierowicz jest także autorką krótkiej notki, która w charakterze reklamy została umieszczona na czwartej stronie okładki:

Znakomita powieść Edny Lyall Słowik irlandzki rozpoczyna tę serię i od razu nadaje jej szlachetny, wysoki ton. Ta książka o miłości nie jest zwykłym romansem, z tych które łatwo się pisze i o których łatwo się zapomina. To powieść, w której losy zakochanych splątane są nierozerwalnie z losami kraju. A ponieważ tym krajem jest Irlandia - uczucia Dory i Maksa nie mogą rozwijać się łatwo i bez komplikacji. Od pierwszych kart książki zostajemy wciągnięci w dramatyczne, zawiłe wydarzenia i już nie potrafimy zdobyć się na obojętność. A wszystko, co dzieje się z Irlandzkim Słowikiem obchodzi nas tym bardziej, im więcej znajdujemy podobieństw w losach Irlandii i Polski, krajów walczących uparcie i z poświęceniem o swą niepodległość. Edna Lyall opisuje historię wielkiej miłości Irlandki i Anglika, którym burzliwe czasy przynoszą próbę za próbą, jeden trudny wybór za drugim. Kto chce się przekonać, jak ludzie szlachetni i dumni stawiają czoła przeciwnościom losu, jak walczą o swoją miłość i godność - powinien koniecznie przeczytać tę książkę.

Tytuł powieści, nawiązujący w sposób oczywisty do talentu muzycznego bohaterki, w ciekawy sposób zostaje wyjaśniony przez autorkę w samym środku powieści w dialogu głównych bohaterów:

Zachowajmy na ostatek... na deser, moje rodzinne miejsce, ale tobie może się ono nie wyda tak rozkoszne, jak mnie.
Ależ przeciwnie... To będzie moja Mekka. Miejsce urodzenia mega słowiczka irlandzkiego.
Śliczny komplement, ale niestety, niezgodny z prawdą. Nie ma słowików w Irlandii, ale za to nie ma też i wężów. Święty Patryk wygnał je.. zdaje się, że do Anglii.
No... no!... nie ubliżajcie mojej ojczyźnie – zaśmiał się Maks.

Tekst wydania w 1992 jest przeredagowaną wersją tłumaczenia Hartinghowej, które dziś trącić może już myszką – usunięto z niego wszelkie niezrozumiałe archaizmy, dodano za to przypisy, niejednokrotnie objaśniające realia historyczne, geograficzne czy np. zapomniane znaczenie pewnych francuskich terminów. Co ciekawe, powieść ta (jak i żadna inna autorstwa Edny Lyall) nie figurowała na Wykazie książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu z 1951 roku – mimo to nikt w okresie powojennym, aż do 1992 roku, nie próbował jej wznowić.

Pierwsze i jedyne do tej pory powojenne wydanie powieści z 1992 przez wrocławski Siedmioróg

Co się tyczy jeszcze samego tłumaczenia Hartinghowej, chciałbym wspomnieć tu o jeszcze jednym, ciągle powracającym na nowo aspekcie translatologii omawianego tu okresu (jak chociażby w przypadku Ani z Zielonego Wzgórza z 1991 roku w przekładzie Rozalii Bernsteinowej, gdzie tłumaczka nadała bohaterom odmienne imiona, gdyż ich pierwotne w Polsce kojarzyłyby się ewidentnie z osobami pochodzenia żydowskiego): czerwona lampka zapaliła mi się w momencie, kiedy natknąłem się na następujący fragment:

Miriam grała na fortepianie smętną jakąś kołysankę. Spostrzegłszy nauczyciela, podniosła na niego uśmiechnięte oczy. Babka Miriam była wschodniego pochodzenia, a młoda dziewczyna odziedziczyła po niej jej urodę i niezzwykły wdzięk, któremu mało kto mógł się oprzeć.

Hartinghowa posłużyła się tutaj dziś dość mało czytelnym kodem, który jednak na przełomie wieków był dla wszystkich czytelników zrozumiały; zajrzałem więc do oryginału i przekonałem się, że moja intuicja była słuszna. Co więcej, okazało się również, że Hartinghowa skracała też tekst powieści według własnego uznania. Powyższy fragment tak oto prezentuje się w angielskim oryginale:

The tutor wandered away to the other end of the drawing-room, where Miriam was playing a sad little Polish melody of which he was specially fond. She looked up at his approach, with smiling welcome in her brown eyes. Her grandmother had been a Jewess, and Miriam had inherited her beauty: there was something very fascinating about her, and few could resist the spell.

Babka Miriam nazwana zostaje więc dosłownie Żydówką, ponadto “smętna jakaś kołysanka”, którą gra na fortepianie bohaterka, jest w oryginale jej ulubioną polską melodią. Skąd u tłumaczki potrzeba wprowadzenia takich zmian, i skąd to zaskakujące ominięcie wątku polskiego? Nie nieuzasadnionym będzie zdaje się założenie, że tłumaczka przejawiała pewne nastawienie antysemickie, bądź też to ostatecznie wydawca – jak miało to miejsce zapewne w przypadku Ani z Zielonego Wzgórza – naciskał na to, aby książka nie zawierała żadnych odniesień do żydowskości, tym bardziej, gdy w jednym akapicie występowałyby ze sprawami polskimi. Również w innym fragmencie książki przepiękna twarz Miriam z „its Jewish outlines” została w przekładzie Hartinghowej określona jako „piękna twarz o wschodnich rysach”.

Nagrobek tłumaczki Zofii Hartinghowej na warszawskich Starych Powązkach

Sama tłumaczka, Zofia Hartinghowa (1852–1924), jest bardzo ciekawą postacią; dziś zapamiętana jest głównie jako tłumaczka i autorka dzieła zatytułowanego Ku światłu! Pokłosie myśli z niwy życia i ducha (wydawana również przez wydawnictwo Michała Arcta); ten do dziś popularny w kręgach ezoterycznych zbiór cytatów słynnych filozofów i mistyków jest sukcesywnie wznawiany i recypowany. Oprócz przekładu Słowika irlandzkiego dokonała również translacji Gwiazdy przewodniej Joan Gould, o której pisałem przy innej okazji. Wywodząca się ze starej polskiej rodziny arystokratycznej pani Zofia została pochowana na warszawskich Starych Powązkach: nagrobek upamiętnia ją właśnie jako autorkę ważnej, wciąż wznawianej i będącej w ciągłym obiegu książki Ku światłu!

poniedziałek, 2 października 2017

Złota Elżunia / Eugenia Marlitt

Bardzo długo zbierałem się z napisaniem o Złotej Elżuni Eugenii Marlitt – powieść tę poznałem już jakiś czas temu i cały czas drzemie we mnie uczucie entuzjastycznego wręcz zachwytu, jaki towarzyszył jej lekturze; do tej pory zajmuje ona miejsce w tej bardziej dziecięcej części mego serca. Jeszcze większą fascynację poczułem, gdy zacząłem wgłębiać się w niezwykłe losy tej zapomnianej już dziś kompletnie powiastki i mocno postanowiłem, że któregoś dnia postaram się odkurzyć ją z pyłu zapomnienia. Niniejszym prezentuję więc próbę rozbioru Złotej Elżuni na czynniki pierwsze, okraszoną kilkoma biograficznymi informacjami na temat jej autorki.

Portret autorki Złotej Elżuni

Niemiecka pisarka E. Marlitt (tak oficjalnie występuje w bibliografiach niemieckojęzycznych) przyszła na świat jako Friederieke Henriette Christiane Eugenie John w Turyngii w 1825 roku – zmarła zresztą niedaleko swego miejsca urodzenia, nieopodal miasteczka Arnstadt w wieku 62 lat, w 1887 roku. Pseudonim, który sobie nadała, rozszyfrowywany bywa jako skrótowiec od słów „Meine Arnstädter Litteratur”, jak niegdyś zapisano by po niemiecku „Moja literatura z Arnstadt”. Panna John dała się poznać w latach 60-tych XX wieku jako znakomita autorka lekkich, obyczajowych nowel i powieści – zadebiutowała w 1865 roku w słynnym lipskim czasopiśmie „Die Gartenlaube” („Altana”), w którym wychodziły odcinkami również jej późniejsze powieści, w tym także debiutancka Goldelse, znana w Polsce właśnie jako Złota Elżunia. Jak wielkim owa powiastka była bestsellerem niech świadczy fakt, że wraz z jej publikacją we wspomnianym periodyku jego sprzedaż wzrosła czterokrotnie, a nazwisko E. Marlitt stało się dosłownie z dnia na dzień – mówiąc bez ogródek – żyłą złota. Późniejsze wydania książkowe licznych powieści Marlitt były przeredagowanymi i rozszerzonymi wersjami publikowanych w odcinkach powieści w „Die Gartenlaube” – nietrudno więc jest sobie wyobrazić, ile różniących się od siebie wersji tych opowieści istnieje.

Wybrane strony z periodyku "Die Gartenlaube" ("Altana"); na lewo - uczczona autorka wśród bohaterów swoich powieści (1876), po prawej - okładka (1879)

Panna John nigdy nie wyszła za mąż – paradoksalnie, gdyż najczęstszymi tematami jej powieści były właśnie sentymenalne, romantyczne historie kochanków. Sukces komercyjny jej działalności pisarskiej pozwolił jej na samodzielne i dostatnie życie – zarobione pieniądze zainwestowała w budowę willi (nazwanej zresztą Marlitt) w rodzinnym Arnstadt, gdzie zamieszkała w 1871 z ojcem. Pod koniec życia cierpiała na zapalenie stawów, co sprawiło, iż ostatnie lata spędziła – jak jedna z bohaterek Złotej Elżuni – na wózku inwalidzkim.

Willa Marlitt oraz grób pisarki przedstawione na grafikach z II połowy XIX wieku

Popularność czytelnicza pisarstwa Marlitt nie szła w parze – jak bywa to najczęściej – z ocenami krytyki. Theodor Fontane, którego twórczość (jak powieść Effi Briest chociażby) zaliczana jest dziś do kanonu literatury niemieckiego realizmu, wypowiadał się krytycznie o jej pisarstwie, czemu towarzyszyła również swoista zazdrość z powodu wysokich nakładów jej powieści. W latach 40-tych szwajcarski pisarz Robert Walser próbował z kolei nieco zrehabilitować Marlitt, odnajdując w jej twórczości nie tylko ożywczego ducha, ale również dokument czasów, w jakich przyszło jej żyć, a czasy te były na wskroś ciekawe, biorąc pod uwagę ważne wydarzenia historyczne. Kraje niemieckie, których elity intelektualne dążyły już od przełomu XVIII i XIX wieku do zjednoczenia, zrealizowały swój plan w 1871 roku (proces ten trwał pięć lat, począwszy od roku 1866, w którym wybuchła wojna prusko-austriacka). Nietrudno więc zauważyć, że pisarstwo Marlitt, od publikacji Złotej Elżuni w 1865 roku, przypada właśnie na ten ważny i dość gorący okres historyczny, a opisywane przez nią – w sentymentalnym stylu – wartości mieszczańskiego życia na niemieckiej prowincji – w scenerii znanej jej chociażby z rodzimej Turyngii – idealnie współgrały z mityczną historią lobbowaną przez II Rzeszę Niemiecką o pokojowym, sielankowym i moralnie czystym życiu Niemców, stanowiących wspólny naród. W czasach sprawowania przez Bismarcka urzędu Kanclerza Rzeszy literatura Marlitt była swoistą wodą na młyn nowoutworzonego organizmu państwowego, a nacechowany nostalgicznie powrót do biedermeierowskich wartości mieszczańskich i rodzinnych oraz jego polityczne propagowanie miały na celu stłumienie wszelkich rewolucyjnych zrywów. Opisywany przez Marlitt świat ma w sobie nieco ze średniowiecznego feudalizmu; to rzeczywistość rycerskich arystokratów, którzy zakochują się w moralnie czystych, naturalnych dziewczętach z warstw niższych – albo upadłego mieszczaństwa, albo wręcz z ludu. Zepsuta arystokracja w postaci naburmuszonych i kapryśnych dam i markizów, nosi znamiona szkodliwego sfrancuszczenia (tutaj do głosu dochodzą animozje pozostałe jeszcze po wojnach napoleońskich i wciąż świeże po 1871 roku po wojnie francusko-pruskiej). Zgodnie z duchem niemieckiego oświecenia to właśnie niemieckie mieszczaństwo przechowywać miało wszelkie protestanckie wartości, które sprawiły, że naród niemiecki od wieków nieugięcie trwał – liczy się oczywiście ciężka praca, rozwój, budowanie serdecznych więzi międzyludzkich, najlepiej w ramach zamkniętej, bliskiej sobie społeczności, ale również odrzucenie wielkomiejskiego blichtru, zrzucenie sztucznej maski cywilizacji, powrót do natury, życie w zgodnie z nią i czerpanie przyjemności z najprostszych, odbywających się w rodzimym kręgu rytuałów. Czy w takim razie twórczość Marlitt nie przypomina nam nieco naszego polskiego sentymentalnego romansu, jaki kilka dekad później uprawiała Maria Rodziewiczówna?

Polskie dzieje tego tytułu są niezwykle ciekawe; tak naprawdę mamy do czynienia z dwiema różnymi opowieściami. Sam poznałem Złotą Elżunię z jednego z pierwszych po wojnie wznowień tej powieści, wydanego przez gdańskie wydawnictwo Graf w roku 1991. Jest to przedruk powieści wydawanej wielokrotnie przez wydawnictwo Michała Arcta, który niewątpliwie ten tytuł lubił, gdyż od pierwszej edycji w 1900 roku doczekał się on bardzo wielu wznowień, również w okresie międzywojennym. Tłumaczką i adaptatorką (jak się okazało, przede wszystkim tą drugą) była Zofia Bukowiecka (1844–1920), ceniona w XIX wieku tłumaczka, nauczycielka i pedagożka, jak również autorka dzieł dla dzieci i młodzieży o charakterze historycznym i patriotycznym.

Okładka pierwszego polskiego wydania Złotej Elżuni z 1900 roku

Bohaterką powieści Marlitt w opracowaniu Bukowieckiej jest tytułowa Elżunia (niemiecka Else), utalentowana muzyczne piętnastoletnia córka niezamożnych mieszczan z Poznania (Jeżyc!) o nazwisku Prawdzic. Rodzina dziedziczy nagle zamek na Śląsku (przypomnijmy, że w okresie, w którym rozgrywa się akcja i w którym wyszła adaptacja Bukowieckiej zarówno Śląsk, jak i Wielkopolska znajdowały się na terenie II Rzeszy – nie w Polsce – o tym jednak w powieści nie znajdziemy ani słowa). Elżunia wraz z rodzicami i młodszym bratem przenosi się zamku w Gnadkowie, w okolicy zarządzanej przez rodzinę Malickich, której głowa rodziny – przystojny, aczkolwiek pochmurny i enigmatyczny Karol – zjednuje sobie wkrótce serce naszej nastoletniej bohaterki; jest on już mężczyzną w sile wieku, jednak to wydaje się nie stanowić tutaj żadnego problemu. W rezydencji Malickich mieszka również siostra Karola, Maria – schorowana, poruszająca się na wózku (jak sama autorka) kobieta, której uległa i dobra natura nie pozwala buntować się przeciw narzuconemu jej towarzystwu baronowej Lessen oraz jej wychowanki, uciążliwej Belci. Maria zaprzyjaźnia się blisko z Elżunią, która doprowadza ostatecznie do kompromitacji znielubianej baronowej. Prawdzicowie – a w szczególności śliczna Elżunia – spotykają się również z niechęcią miejscowej chłopki, która pracuje jako służąca baronowej Lessen, autochtonki (a więc Niemki) Berty – z jej strony spotykają polską Elżunię nawet szykany, gdyż zazdrośnica podejrzewa, iż jej domniemana konkurentka rozkochała w sobie jej ukochanego. Na śląskiej prowincji pojawia się również nauczycielka o zacięciu reformatorskim, panna Kawecka. Całości obrazka dopełniają ekscytujące wydarzenia związane z odkrywaniem przeszłości przodka Prawdziców, von Gnadewitza (kolejny niemiecki akcent opowieści), zniesławionego szlachcica, który – jak się okazuje – swą złą reputację zyskał sobie dlatego, iż nawiązał swego czasu romans z cygańską pięknością, którą ciekawy grób w nienaruszonej formie znajduje przez przypadek grupa ratunkowa pewnej niespokojnej nocy. 

Cóż więcej napisać można o tej wdzięcznej i – co tu ukrywać – niesamowicie zręcznie skonstruowanej powieści? Znaleźć tu można ogromną liczbę odniesień do Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza; na niemieckim w XIX wieku Śląsku panuje bez mała soplicowska gościnność, a polski epos narodowy cytowany jest z niespodziewaną częstotliwością. Podczas muzycznych wieczorów panny wykonują Świteziankę Chopina oraz Modlitwę dziewicy Bądarzewskiej, a pies autochtonki Berty nosi imię słowiańskiego bóstwa, Perkuna. I cóż z tego, że wszyscy okoliczni arystokraci noszą również polskie imiona?

Okładka Złotej Elżuni V wydania M. Arcta (1925)

Od początku mojej lekturze Złotej Elżuni towarzyszyło ogromne zaskoczenie, które wkrótce zamieniło się w pewność, iż adaptacja Bukowieckiej jest po prostu przepisaniem powieści Marlitt o propolskim charakterze; dziełko opisujące tego typu wyssane z palca realia nigdy nie wyszłoby spod pióra żadnej niemieckiej autorki, chociażby z tego względu, że znajomość owych polskich akcentów byłaby dla niej niemożliwa. Z tym większą ciekawością oczekiwałem momentu, kiedy zajrzę do niemieckiego oryginału i porównam obie wersje, do czego w końcu doszło; w międzyczasie jednak dokonałem również innego odkrycia: otóż Złota Elżunia Bukowieckiej nie była jedyną, a nawet pierwszą polską wersją powieści Marlitt! W języku polskim powieść ukazywała się najpierw jako dodatek nadzwyczajny do „Tygodnia illustrowanego(!)” już w w 1868 toku (a więc dwa lata po ukazaniu się oryginału).

"Kurjer Warszawski", R. 46 [i.e. 47], Nr 264 (25 listopada 1867)

Wzbudziła ona tak żywe zainteresowanie, że jeszcze tego samego roku warszawskie wydawnictwo Józefa Ungera (wydawca „Tygodnia illustrowanego”) opublikowało ten sam anonimowy przekład powieści, który ani powieści nie skraca, ani nic w niej nie zmienia (jak się okazało, adaptacja Bukowieckiej jest również okrojoną wersją powieści Marlitt) w zwartej formie książkowej. Nie był on jednak nigdy powielony i to właśnie adaptacja Bukowieckiej z 1900 roku była wielokrotnie wznawiana przez Arcta w zasadzie do samej II wojny światowej; w latach 90-tych również (tylko, niestety) ta wersja doczekała się licznych wznowień. Obecnie wydanie Ungra dostępne jest w wersji cyfrowej.

Strona tytułowa Złotej Elżuni z wydania Józefa Ungra z 1868 roku

Tak więc w oryginale nie pojawiają się żadne polskie akcenty – Poznań Jeżyce to „Hauptstadt B.”, czyli najprawdopodobniej po prostu Berlin; Gnadkowo (w wydaniu Ungra – zamek G.) to „Schloss Gnadeck”. Na niemieckim Śląsku nie rozbrzmiewają utwory polskich twórców, ale niemieckich – chociażby Król Olch Schuberta. Pies Berty (Berthy w oryginale), którym ta szczuje niesłusznie oskarżoną Elżunię, nie nosi imienia Perkun, ale po prostu Wolf (w wersji wydanej przez Ungra dziwnie przezwany został Obalem); Maliccy to państwo von Walde (Karol to Rudolf, a Maria to Helene), Prawdzicowie zaś nazywają się naprawdę Ferber, zaś nauczycielka – panna Kawecka – to Miss Mertens. Jedyne nazwy, które Bukowiecka pozostawiła niezmienione, to nazwisko baronowej Lessen, imię jej wychowanki – Belli, gospodyni zamku Sabiny, nazwisko przodka rodu – von Gnadewitza oraz wspomnianej już autochtonki – Berthy. Co więcej, w oryginale książkowa schorowana Helena nie dożywa końca powieści – odchodzi ona również w polskiej wersji z 1868 roku, gdzie „„... umarła [...] na rękach Elżbiety, błogosławiąc tych, którzy nieszczęśliwej, tylokrotnie w życiu doświadczanej istoty, do ostatniej nie opuszczali chwili”; Bukowiecka mogła uznać, że nieuśmiercenie bohaterki wpłynie pozytywniej na psychikę czytelnika. Poniżej przedstawiam zestawienie systematyzujące najważniejsze zmiany:

Oryginał
E. Marlitt (1866)
Tłumaczenie
(J. Unger, 1868)
Adaptacja Zofii Bukowieckiej (M. Arct, 1900)
Elizabeth/Else Ferber
Elżbieta/Elżunia Ferber
Elżbieta/Elżunia Prawdzicówna
Rudolf von Walde
Rudolf von Walde
Karol Malicki
Wolf von Gnadewitz
Wolf von Gnadewitz
Jan von Gnadewitz
Helene von Walde
Helena von Walde
Maria Malicka
Bertha
Berta
Berta
Baronin Lessen
baronowa Lessen
baronowa Lessen
Sabine
Sabina
Sabina
Jost von Gnadewitz
Jost von Gnadewitz
Jost von Gnadewitz
Bella
Belcia
Belcia
Miß Mertens
Miss Mertens
panna Kawecka
Wolf (pies)
Obal (pies)
Perkun (pies)

Mamy więc do czynienia z rzadką formą swoistego przepisania (niemieckiego Nacherzählung) pierwotnego tekstu z dodaniem przez adaptatorkę propolskich haseł i służącej wychowaniu polskiej młodzieży w duchu patriotycznym; według Bukowieckiej opowieść Marlitt idealnie się do tego nadawała. Dziś zabieg ten budzi raczej negatywne odczucia – tak głębokie ingerowanie w cudzy tekst oraz pozostawianie przy tym nazwiska autorki oraz oryginalnego tytułu to zabiegi w dzisiejszych czasach niepraktykowane i nieakceptowane, szczególnie w obliczu wszelkich rozporządzeń związanych z prawami autorskimi.

Pierwsze wydanie adaptacji Bukowieckiej wyszło już w 1900 roku; zostało ono opatrzone krótkim wstępem od tłumaczki, w którym przyznaje się ona do poczynionych przez siebie skrótów i zmian:

Złota Elżunia, książka Eugienji Marlitt, jest powszechnie znaną i wysoko cenioną, czego dowodem, że jest tłómaczoną na wszystkie języki europejskie. Są w niej jednak powikłania powieściowe nie odpowiadające naszym pojęciom, choć rzecz sama może i powinna zwiększyć szczupły u nas zbiór powieści stosownych dla młodego wieku. Starałam się więc usunąć to, co uważałam za niezgodne z naszemi ideałami i kulturą, a pozostawić nietknięte szlachetne a barwne tło opowiadania, stwarzając powieść, którą mogą czytać z zajęciem zarówno dorastające, jak i dorosłe panny. 
Z. B. 
Warszawa, 3 maja 1900 r.
Ogromna szkoda, że późniejsze wydania, w tym te powojenne (począwszy od 1991 roku) nie zawierają tej notatki, która wiele wytłumaczyłany współczesnym czytelnikom.

Również w recenzjach prasowych, w tym tej z 1901 roku („Przegląd pedagogiczny”, wydawany w Warszawie również drukiem Michała Arcta), przeczytać możemy o owych zmianach:

Autorka, której utwór przyswojono świeżo naszej literaturze, nie pisze dla dzieci, lecz należy do powieściopisarek ze szlachetną tendencyą, których książki można bez obawy dać w ręce młodzieży dorastającej, a w szczególności panien. Z tą myślą spolszczyła Złotą Elżunię p. Zofia Bukowiecka, usuwając to wszystko, co jest niezgodne z naszą kulturą i ideałami i nadając całości tło bardziej swojskie.  [...] 
Wogóle, pomimo niezaprzeczonych zalet ocenianej powieści, nie przypisujemy jej przyswojeniu nadzwyczajnego znaczenia pedagogicznego. Dla chłopców i dziewcząt do lat 15 czytanie romansów, choćby w najszlachetniejszym trzymanym tonie, jest co najmniej przedwczesne; co się zaś tyczy dojrzalszej młodzieży, to ważnem zadaniem przy wyborze czytania jest z jednej strony stopniowe obznajmienie jej z arcydziełami literatury, z drugiej - uzupełnienie braków nauki systematycznej przez dziełka popularne z różnych dziedzin wiedzy, skutkiem czego czytanie powieści może być tylko rozrywką w chwilach wolnych. O ile jednak rozrywki tej młodym dziewczętom nie możemy i nie powinniśmy odmawiać, Złota Elżunia należy do utworów belletrystycznych, które panienka 15–17-letnia (byle nie młodsza!) może przeczytać nietylko hez szkody, lec z z pewną korzyścią dla umysłu i serca.       
A. S.
Powieść musiała być szeroko czytana, skoro Arct wznawiał ją jeszcze pięć razy, i to w dość rozpiętym czasowo okresie (1908, 1919, 1920, 1925, 1930).


Wydania Złotej Elżuni z lat 90-tych XX wieku; od lewej: 
Graf (1991), Studio Publishing (1991), Siedmioróg (1996)
Siedmioróg (1998), Ethos (2000), Graf (Nieoczekiwane dziedzictwo, 1993)

Po II wojnie światowej czekać trzeba było aż do lat 90-tych, gdyż tematyka powieści zdecydowanie nie odpowiadała nowej liteaturze, jaka służyć miała kształceniu socjalistycznej młodzieży. Dwóch wznowień Złotej Elżuni dokonały prawie jednocześnie w 1991 roku wydawnictwa Graf i Studio Publishing (to pierwsze dwa lata później, w 1993, według narzuconej sobie w tamtym okresie maniery wznawiania powieści pod nowymi tytułami, wydało ją jako Nieoczekiwane dziedzictwo). W 1996 i 1998 powieść wydaje również wrocławski Siedmioróg, a w 2000 wydawnictwo Ethos (niestety błędnie przypisując jej przekład Janinie Buchholtz – pomyłka wynikła z podobieństwa jej nazwiska do właściwej Bukowieckiej [co więcej, konspiracyjnym nazwiskiem pani Janiny było również podobne Bukolska]). Dziwi fakt, iż zawsze wznawiana była właśnie adaptacja, a nie tłumaczenie oryginału, które było przecież dostępne w krajowych bibliotekach – wydaje się jednak, że renoma wydawnictwa Arcta wystarczyła, aby współcześni wydawcy sięgali właśnie po lobbowaną niegdyś przez nie wersję tekstu (być może nawet bez świadomości, iż mają do czynienia ze skrótem i adaptacją).

Okładka wersji e-bookowej, wydanej w 2018 roku przez wydawnictwo SAGA Egmont (wznowienie dotyczy oczywiście spolszczenia Zofii Bukowieckiej)

Powieści E. Marlitt nigdy nie weszły do kanonu wielkiej literatury niemieckojęzycznej, nie jest czytana czy nawet wspominana – co wiem z pierwszej ręki – na wykładach z literatury niemieckiej, jej dzieła nie figurują na liście lektur na filologii germańskiej, chociażby uzupełniających. Są one kolejnym dowodem na to, iż sukces komercyjny i wielka sława za życia nie zawsze są tożsame z wiecznym uznaniem i zapisaniem się na kartach historii literatury. Mimo wszystko z ogromną przyjemnością nadrobiłem swoje braki w tej kwestii, a lektura powieści Marlitt – po które co jakiś czas sięgam chociażby dla rozrywki – pozwala zrozumieć specyfikę czasów, w których żyła i tworzyła ta pisarka, a które w literaturze niemieckojęzycznej – w odróżnieniu od chociażby polskiej, francuskiej, angielskiej czy rosyjskiej – nie należą do szczytowego okresu jej rozwoju.

Berlińska Kolumna Zwycięstwa

Jako ciekawostkę należy dodać jeszcze fakt, iż Złota Elżunia inspirowała twórców muzycznych i teatralnych – polki i gawoty autorstwa Carla Gänschalsa czy Gustava Richtera publikowane były również przez polskie wydawnictwa na przełomie wieków XIX i XX. Pod nazwą Goldelse funkcjonuje zaś do dziś w obiegowej niemczyźnie berlińska Kolumna Zwycięstwa (Siegessäule), upamiętniająca zwycięstwa Niemiec w wojnach, które końcowo doprowadziły do zjednoczenia krajów niemieckich w II Rzeszę w 1871 roku.



Dopisek z dnia 29 marca 2019
Ponieważ niedawno Polona – platforma internetowa Biblioteki Narodowej - zamieściła skany drugiego wydania Złotej Elżuni w adaptacji Zofii Bukowieckiej (wydanie Michała Arcta z 1908) z ilustracjami Antoniego Piotrowskiego, postanowiłem przytoczyć tutaj te niewielkie dzieła sztuki. Co ciekawe, ilustracje te pojawiły się jedynie w tym wydaniu i nie były przedrukowywane ponownie –ogromna to szkoda, zważywszy na to, iż pięknie ozdabiają spolszczone dziełko Eugenii Marlitt. Warto zwrócić uwagę na ilustrację zamieszczoną na okładce, przedstawiającą bohaterkę w stylu art nouveau.