Kilka tygodni temu, kiedy rozpoczęła
się nieszczęsna kwarantanna spowodowana korona wirusem, zakupiłem poprzez
serwis bonito.pl kolejny prequel Ani z
Zielonego Wzgórza L.M. Montgomery, który ukazał się na polskim rynku (parę
lat temu opisałem na blogu pisany z perspektywy postaci Ani prequel autorstwa Budge
Wilson zatytułowany Droga do Zielonego Wzgórza). Tym razem – jak sugeruje już sam tytuł powieści – przedstawione
zostają nam losy rodziny Cuthbertów, w tym przede wszystkim Maryli, w okresie
przed przybyciem Ani Shirley na Wyspę Księcia Edwarda. Autorką tego wydanego w
2018 roku dziełka jest Sarah McCoy, popularna pisarka amerykańska, której
wcześniejsze powieści Córka piekarza i Dzieci kartografa dostępne są również na
naszym polskim rynku wydawniczym.
Okładka polskiego wydania powieści z 2020 roku
Mimo tego, iż przeczytałem na temat
Maryli… wiele pozytywnych opinii, sam nie mogę zaliczyć się do wielbicieli tej
powieści. Rozumiem, że może ona wypełniać – skoro ma taki zamiar – pewną lukę w
biografii Maryli, która szczególnie nam, czytelnikom XXI wieku, wydaje się
bardzo intrygująca. To prawda, Maryla jest postacią wyjątkową, która z
pewnością zasługuje na większą uwagę, a lakoniczne wzmianki o jej przeszłości
obecne na kartach cyklu powieściowego L.M. Montgomery potrafią rozbudzić
wyobraźnię… Jednak postać stworzona przez McCoy dla mnie nie ma z książkową
Marylą zbyt wiele wspólnego, brak mi poczucia integralności tych dwóch kobiet.
Autorka starała się dogłębnie zanalizować dzieciństwo i młodość Maryli pod
kątem psychologicznym oraz socjologicznym – dlaczego tak bardzo obstaje ona
(wraz ze swoim bratem, Mateuszem) przy konserwatywnych poglądach politycznych
(w końcu pod ich wpływem Ania sama oświadcza, że będzie konserwatystką, mimo iż
w swoim życiu postępuje zdecydowanie częściej jako liberał!), jaki wpływ miało
na nią dość surowe wychowanie na gospodarstwie rolnym (jak wiemy od L.M. Montgomery,
mieli oni z Mateuszem bardzo surowego ojca). Tego wszystkiego zabrakło mi u
McCoy. Zielone Wzgórze z młodości Maryli nie jest bynajmniej miejscem surowym,
na które zbawienny wpływ miało dopiero przybycie sieroty Ani w okresie, kiedy
mieszkało na nim już tylko rodzeństwo Cuthbertów. Można odnieść wrażenie, że na
tej farmie aż roi się od wszelkich gości i przygodnych włóczęgów! Nie mówiąc o
strzelaninie, do której prawie że dochodzi pod sam koniec tego prequelu –
wydarzenie takiej wagi z pewnością przetrwałoby w pamięci Maryli i byłoby
wielokrotnie przywoływane w rozmowach z Anią. Przy czymś takim nawet psoty
niesfornej Ani Shirley wydają się być po prostu nic nieznaczącymi błahostkami…
Integralności brakowało mi również w
przypadku postaci Mateusza (ten u McCoy sprawia wyjątkowo antypatyczne wrażenie
mruka i młodocianego pijaczka…) oraz Małgorzaty (Rachel) Linde (Lynde) –
pochodzi ona z przebogatego domu nuworyszy, w którym wszelkie prace domowe
wykonuje służba. Skąd więc Małgorzata znałaby wszelkie sposoby na wywabianie
plam oraz przepisy na pieczenie placków?
Sarah McCoy
Autorka, jak podkreślają wszyscy
czytelnicy i recenzenci, wprowadza wiele wątków z XIX-wiecznej historii Kanady.
Mamy tu do czynienia z okresem znanym w historii Stanów Zjednoczonych (autorka
jest wszakże Amerykanką) pod nazwą antebellum.
Na południu utrzymuje się jeszcze niewolnictwo, a znany chociażby ze stron Chaty Wuja Toma (Uncle Tom’s Cabin, 1852) Harriet Beecher Stowe szlak Underground Railroad, prowadzący przez
gospodarstwa mieszkających w Pensylwanii kwakrów na północ, do samej Kanady,
kończy swój bieg częściowo właśnie w… starym, dobrym Avonlea. Główną działaczką
jest ciotka Maryli, Elizabeth, będąca lustrzanym odbiciem jej zmarłej
przedwcześnie matki – jest wszak jej siostrą bliźniczką, mieszkającą zaraz przy
granicy, niedaleko wodospadu Niagara.
Znajdziemy tu też, niestety, kilka
anachronizmów. Autorka na siłę czyni ze swoich postaci w pełni świadome postaci
z XXI wieku – skąd bowiem protestanccy farmerzy z Wyspy Księcia Edwarda mieliby
w pierwszej połowie wieku XIX znać pierwotną, indiańską nazwę swojej wyspy –
Abegweit – i w dodatku podziwiać jej piękno i urok poetycki? Taka informacja nie
należała w tamtym czy nawet późniejszym okresie do wiedzy ogólnej, nie
wspominając o (delikatnie mówiąc) niechętnym stosunku potomków europejskich
emigrantów wobec ludności rdzennej… Wystarczyłoby zacytować zdania, które
znajdziemy w pierwszym tomie pamiętników samej Maud.
Nie chcę zdradzać w swojej opinii
wszystkich wykorzystywanych przez autorką wątków historycznych – kto ciekawy,
niech przeczyta (powieść jest sporych rozmiarów, polskie wydanie liczy ponad
440 stron). Jako samodzielna powieść Maryla… może mogłaby się dla mnie nawet
obronić, jako prequel do cyklu L.M. Montgomery – niestety nie…
Tak jak nie chciałbym krytykować samej
powieści czy jej autorki, muszę jednak (i niestety, chcę) skrytykować wyjątkowo
niedbałe polskie wydanie tego dzieła. Wyszło ono bardzo niedawno – na samym
początku roku 2020 nakładem wydawnictwa Świat Książki.
A do czego można było by przyczepić
się na początku? Może by tak do tłumaczenia. Dokonała go pani Hanna
Kulczycka-Tonderska. Podjęła ona dość dziwną i arbitralną decyzję (być może w
porozumieniu z wydawcą) o podzieleniu w swej translacji bohaterów na dwie
grupy: takich, którzy noszą imiona polskie, utrwalona tradycją wydawniczą cyklu
(mamy więc Marylę, Mateusza, pozostała stara dobra Małgorzata Linde – zamiast żydowsko
brzmiącej w polskim uchu Racheli; przyszły ojciec Gilberta to tutaj Janek
Blythe!); druga grupa to postaci noszące oryginalne wersje imion anglosaskich (m.in.
wspomniana Elizabeth – dlaczego nie Elżbieta?). Czy tłumaczka miała prawo tak
postąpić? Tak, mogła – taką podjęła decyzję; można więc to jeszcze darować.
Sarah McCoy przywołuje kilka tytułów
amerykańskich i kanadyjskich periodyków, które czytywane są przez młode panny w
Avonlea (to takie mrugnięcie okiem do czytelnika, bo w wielu w nich publikowała
później, na przełomie XIX i XX wieku, sama Maud): ich tytuły przywoływane są
raz kursywą, a raz w cudzysłowie. Z tym należałoby zrobić porządek. Tutaj nie
tylko tłumaczka, ale i redakcja nieco zawiodła. Ale i to można by od biedy odpuścić…
Horrendalnym jednak błędem, który
wyjątkowo mnie raził przy lekturze, było nazewnictwo samej wyspy: wielokrotnie bowiem
PEI, czyli Prince Edward Island (Wyspa Księcia Edwarda) pojawia się na kartach
tej książki jako… Wyspa Świętego Edwarda! Czyżby kontaminacja poprawnej nazwy
wyspy z Zatoką Świętego Wawrzyńca? Skąd taki dziwny błąd – zmęczenie materiałem
to czy już po prostu niewiedza?
Jednak to jeszcze nie wszystko, bowiem
ukoronowaniem tej listy błędów będzie – nieszczęsne – krótkie posłowie Od
autorki; nie sama ona tutaj jednak zawiniła, ale niekompetentna polska redakcja
wydawnictwa Świat Książki! Pokusiła się ona bowiem – a był to klasyczny strzał
w kolano – na podanie przy tytułach cyklu powieści o Ani z Zielonego Wzgórza oraz
„najbardziej znane w Polsce tytuły” poszczególnych części cyklu (ktoś zauważył
przynajmniej, że bywają różne!) oraz daty ich pierwszych wydań. A tam…
kompletny groch z kapustą – absolutny bałagan…
Wystarczy jeden rzut oka, aby dostrzec
rażące błędy! I jaką odpowiedź znaleźć na proste pytanie: skąd się one tutaj
wzięły? Czyżby w wydawnictwie Świat Książki nikt nie potrafił posługiwać się
katalogami bibliotecznymi? Przecież takie informacje można znaleźć bardzo
łatwo, szczególnie że cykl L.M. Montgomery opisany jest w tym momencie bardzo
szczegółowo. Jeśli się nie chce zaglądać do katalogów, to można przecież zawsze
znaleźć te informacje w Internecie, chociażby wpisując zapytanie w przeglądarkę.
Kto tutaj zawinił? Bo chyba nie była to sama tłumaczka. Może była to Urszula
Ruzik-Kulińska, widniejąca jako wydawca tego tytułu? A może Iwona Denkiewicz,
redaktor prowadzący (dlaczego taka męska forma?) wespół z redaktorką, Marią
Wirchanowską? Korekta, czyli Jadwiga Piller i Irena Kulczycka, również nie
powinny się specjalnie chwalić pracą przy tym tytule (o tym było już powyżej…)
Dla szanownych wydawców jak i
wszelkich czytelników, którzy chcieliby znaleźć poprawne informacje, prezentuję
poniżej sprostowanie. Cyfry odnoszą się oczywiście do tytułów z listy
przytoczonej w posłowiu.
I i II – te podane są prawidłowo,
osoba tłumaczki, daty wydania powieści (aczkolwiek w przypadku pierwszej Ani... tom podzielony był na dwie części, które ukazały się odpowiednio w latach 1911/1912 (całość ukazała się jednak w zwartym wydaniu – to
gwoli ścisłości). Wymienione zostały wydawnictwa, chociaż nieco niekonsekwentnie, gdyż informacje te zostały pominięte w przypadku kolejnych tytułów.
III – błąd horrendalny. Janina
Zawisza-Krasucka owszem, przetłumaczyła tę część, ale wydała ją w 1931 (nie zaś
w 1930!) w Retorze pod tytułem Ania na
uniwersytecie (to najpopularniejsze, w zasadzie jedyne – z jednym wyjątkiem
– współcześnie wznawiane tłumaczenie tego tomu). Ania z Wyspy to przekład autorstwa Andrzeja Magórskiego (Marcelego
Tarnowskiego) z roku 1930, którego dzieje są tak skomplikowane, że pokrótce nie
da się ich tutaj przytoczyć – ciekawych odsyłam do konkretnych publikacji na
ten temat…
IV – to może trudna do znalezienia
informacja (chociaż w internecie, na blogach, jest obecna!), ale Ania z Szumiących Topoli była wydana po raz pierwszy w Polsce
jeszcze przed II wojną światową, w 1939 roku, a tłumaczką tej części była Maria
Rafałowicz-Radwanowa. Tłumaczenie numer dwa, powojenne, autorstwa Aleksandry
Kowalak-Bojarczuk, ukazało się nakładem Naszej Księgarni dopiero w roku 1977,
nie zaś w 1959!. Przy okazji kwerendy wyszło szydło z worka – błędna informacja
pochodzi z… wikipedii! Gratulacje raz jeszcze dla „redakcji”.
V – tutaj bez błędów; data, wydawnictwo, tłumacz
zidentyfikowane poprawnie.
VI – tak, ten tom ukazał się bardzo
późno, szkoda jednak, że redakcja nie zamieściła nazwiska tłumaczki, Aleksandry
Kowalak-Bojarczuk.
VII – bez błędów; było to jednak, o
czym nie każdy zapewne wie, wydanie skrócone (bez ostatniego rozdziału).
VIII – kolejne horrendum. Rilla ze Złotego Brzegu ukazała się w
tłumaczeniu Janiny Zawiszy-Krasuckiej jeszcze przed II wojną światową, nakładem
Retora, już w roku 1933! Wydanie z 1970 (w jednym tomie z Doliną tęczy) było zresztą wznowieniem tego przedwojennego
przekładu.
Szkoda, że w ten sposób zmarnowano tyle papieru...
Przyklaskuję tej wyliczance błędów redakcyjnych. Szczególnie tych dotyczących danych bibliograficznych. W dzisiejszych czasach łatwego dostępu do informacji, można - jak widać - dać się złapać w pułapkę tej łatwości...
OdpowiedzUsuńTo prawda. Aż trudno uwierzyć, iż mimo tylu sygnałów ostrzegawczych, jakie są wysyłane przez autorytety w związku z cytowaniem wikipedii, w roku 2020 można się jeszcze spotkać z takim dyletanctwem - i to w zasadzie w szanowanym wydawnictwie...
UsuńNie kupiłam "Maryli..." właśnie dlatego, że bałam się, że ta "nowa" Maryla nie będzie współgrała z tą pierwotną napisaną przez L.M. M. Nie lubię takich nowych wersji. Myślę, że gdyby L.M.M chciała napisać coś więcej o Maryli to sama by to zrobiła. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńZ pewnością tak by było... Jednak prawa rynku w momencie, kiedy wygasają prawa autorskie, wyglądają już nieco inaczej. Dla wielu liczy się jedynie zysk... Są jednak również wielbiciele tej powieści, bo recenzje zbiera ona bardzo różnorodne. Pozdrawiam serdecznie!
Usuń