W nawiązaniu do poprzedniego wpisu o Rozalii Bernsteinowej zamieszczam swoją prywatną, skromną próbę literacką, do której zainspirowała mnie przez lata własna wyobraźnia. Nikt już nie może poświadczyć, że tak to właśnie przebiegło, ale z pewnością poniższa maleńka kropla w morzu dociekiwań nikomu nie zaszkodzi...
Rok 1910. Gabinet Michała Arcta w siedzibie wydawnictwa w Warszawie. Gorące, sierpniowe popołudnie - niedługo słońce zacznie zachodzić, wypełniając przez okna gabinetu różowo-ognistą poświatą.
W pokoju wyłożonym mahoniową boazerią, pośród regałów wypełnionych książkami w pięknych, skórzanych oprawach, stoi szerokie, eleganckie biurko, naprzeciwko którego znajdują się dwa wielkie skórzane fotele. Na jednym z nich siedzi elegancko ubrana kobieta, w sukni zakrywającej całe ramiona, bez dekoltu - ostatni krzyk mody z Paryża; w ręku trzyma letni kapelusz o szerokim rondzie w kolorze dobranym do sukni.
Do gabinetu wpada po chwili mężczyzna w średnim wieku, ubrani ciemny, elegancki garnitur, w szerokim, jedwabnym krawacie widnieje szpilka wypełniona szlachetnym kamieniem. Mężczyzna wbiega w pośpiechu.
Michał Arct: Przepraszam, droga pani Janino, że musiała pani tak długo czekać... Przez te upały mamy opóźnienia w dostawach.
Janina Mortkowiczowa: Nic nie szkodzi, panie Michale. Właśnie podziwiałam zachód słońca nad Warszawą...
M.A.: Oczywiście, przyszła pani w sprawie...
J.M.: Tak, czy przeczytał pan...
M.A.: Owszem, pani Janino. I nie powiem, żeby mi się nie podobało. Czy jednak pani sądzi, że czytelnicy...
J.M.: Ta powieść odniosła ogromny sukces w Stanach, panie Michale, a pisarka pisze kontynuację... W dodatku zawiera ona mnóstwo pięknych opisów przyrody, nauk moralnych, wychowawczych... Zresztą, czy nie uważa pan, panie Michale, że jest to po prostu małe dzieło sztuki?
M.A.: Bardzo ładna książeczka, nie przeczę. Tak naprawdę już podjąłem decyzję. Wydam pani tę Montgomery, czy jak się ona nazywa, ale sama pani rozumie, że opublikuję to tłumaczenie jedynie pod pseudonimem. Będzie musiała pani coś wymyślić.
J.M.: Ależ ja już mam pseudonim, panie Michale. Nie będzie z tym żadnego problemu.
M.A.: Świetnie, świetnie... A czy zaczęła już pani pracę nad tłumaczeniem?
J.M. (wstaje z fotela i wyciąga przed siebie szarą kopertę): Proszę, oto cztery pierwsze rozdziały... Gotowe do korekty.
M.A. (uśmiecha się i wyjmuje z koperty rękopis, przebiega szybko wzrokiem po pierwszej stronie) Ależ pani Janino, Rachela! Cóż to za dziki pomysł z tą Rachelą!
J.M.: Ale tak jest w oryginale, panie Michale. Pani Rachela nie jest bynajmniej Żydówką, zamieszkujący Kanadę protestanci mają taką tradycję nadawania imion starotestamentowych, to...
M.A.: To trzeba będzie zmienić, bez odwołania. To nie jest Kanada, to jest Polska, pani Janino.
J.M. (nakłada powoli kapelusz, mocuje go przy pomocą szpilki): Dobrze, panie Michale. Jak więc mam ją przechrzcić?
M.A.: Proszę wybrać jakieś... neutralne imię.
J.M.: To może Małgorzata, jak w Fauście?
M.A. (uśmiecha się): Może być Małgorzata. W końcu chcemy odnieść sukces, prawda?
J.M.: I będzie to sukces, panie Michale. Jutro przyślę przez posłańca kolejne rozdziały. Do widzenia.
Oooooo! Przystanęłam na uboczu przy mahoniowej biblioteczce i w zachwycie przyglądałam się tej scenie...
OdpowiedzUsuńBrawo! :)
Bardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, dziękuję. Zapraszam na bloga jak najczęściej, oczywiście!
Usuń